[Spektrum] Rozdział pierwszy


Świat zatrzymał się na kilka długich sekund, kiedy wokół rozbrzmiał ostatni gwizdek, kończący mecz. Wiwatujący na trybunach tłum zdawał się cichnąć, jakby ktoś przekręcał korbkę głośnika. Zamiast radosnych okrzyków i podekscytowanych nawoływał, słyszałem jedynie swój własny przyspieszony oddech. Wbijałem spojrzenie w zamazany kontur moich dłoni, zastanawiając się, co takiego wydarzyło się tych kilka sekund temu.
Takao! Takao!- Z daleka dobiegł mnie głos kouhaia.
Uniosłem wzrok w momencie, kiedy minęła mnie piątka zawodników z przeciwnej drużyny. Piątka dzikich bestii, która doprowadziła nas do upadku.
Właśnie.
Przegraliśmy.
Takao!- Znów ten sam głos.- Chodź już, musimy się ustawić...
Odchrząknąłem głośno, pospiesznie przecierając dłońmi mokre od łez policzki. Pociągając nosem, ruszyłem w kierunku moich kolegów i stanąłem między nimi w szeregu, z opuszczoną głową.
Gadanie o tym, że nawet jeśli się przegrało ze swoim przeciwnikiem, należy dumnie trzymać wysoko głowę, to tylko stek bzdur, mający za zadanie pocieszyć tych, którzy próbują usprawiedliwić własną słabość.
Ja taki nie byłem. Było mi wstyd za moją przegraną, za to, że byłem niewystarczająco dobry, by pokonać zawodników Teikou, że wszystko było moją winą, ponieważ nie ćwiczyłem odpowiednio dużo.
Kiedy uniosłem wzrok, by po raz ostatni spojrzeć na zwycięzców tego meczu, nie napotkałem niczyjego spojrzenia. Chłodny, pełen wyrachowania i wyższości wzrok każdy z nich zwracał wszędzie, tylko nie na nas. Zupełnie jakbyśmy byli po prostu kolejnym niskim płotkiem na ich bieżni czempionów...
Właśnie tamtego dnia, w tamtej chwili, obiecałem sobie ćwiczyć i trenować do upadłego. Poprzysiągłem sobie, że następnym razem to ja spojrzę na nich z góry, to ja uśmiechnę się drwiąco i powiem „to była dobra gra”.
Pewnego dnia pokonam każdego z nich.
Ale jeszcze nie dziś...
Kazu-chan, Kazu-chan!- dziewczęcy głosik rozbrzmiał nad moją głową wraz z przerażająco głośnym dźwiękiem budzika. Jęknąłem w poduszkę, do której przyciskałem twarz, po czym po omacku sięgnąłem dłonią do demonicznego urządzenia na stoliku nocnym i wyłączyłem go.- Wstawaj, braciszku, już pora do szkoły!
Mmmhm...- mruknąłem, odwracając się leniwie na plecy. Moja sześcioletnia siostra przycupnęła na moim brzuchu, wpatrując się we mnie z uwagą.- Też kiedyś lubiłem chodzić do szkoły. 
Już nie lubisz? A czemu? Ktoś cię zaczepia? Grozili ci? A powiedziałeś o tym swojej opiekunce?- Mała jak zawsze zaczęła zadawać tysiąc pytań naraz. Dobrze wiedziałem, że odziedziczyła to po mnie.
W liceum nauka będzie trudniejsza... i nudniejsza...- wymruczałem, na powrót zasypiając.
Nie śpij, braciszku, bo spóźnisz się do szkoły!- Yuzuki zsunęła się z mojego łóżka i tanecznym krokiem przeszła na środek pokoju, obracając się i uśmiechając promiennie.- Zobacz, braciszku! Mój mundurek jest taki śliczny!
Otworzyłem z trudem oczy, po czym posłusznie odwróciłem głowę i uśmiechnąłem się do siostry. Zazdrościłem jej tej dziecięcej energii i radości życia, chęci by każdy dzień witać szerokim uśmiechem na pyzatej buzi i entuzjazmu, z jakim chodziła do szkoły.
No, co prawda był to dopiero drugi dzień jej nauki w przedszkolu, ale najwyraźniej zdążyła się tam maksymalnie zaaklimatyzować.
Ślicznie ci w tym mundurku, Yuzu – westchnąłem, podnosząc się z trudem do pozycji siedzącej i przeczesując dłonią czuprynę na mojej głowie. Ziewnąłem przeciągle, rozciągając ramiona z cichym jękiem.- Ten granat do ciebie pasuje.
Prawda, prawda?!- zawołała z podekscytowaniem, niemal skacząc z radości. Znów obróciła się na pięcie, a potem spojrzała na mój własny mundurek, niedbale przewieszony przez oparcie krzesła stojącego przy biurku.- Braciszek też ma ładny – stwierdziła, jakby próbowała mnie pocieszyć.
Dzięki.- Uśmiechnąłem się do niej, po czym odrzuciłem na bok kołdrę i wstałem, wsuwając na stopy domowe kapcie.- Jeśli pewnego dnia postanowisz wybrać się do tego samego liceum, co braciszek, to też taki dostaniesz.
Yuzu spojrzała na mnie z podejrzliwie sztucznym uśmiechem. Zamrugała kilkukrotnie, uśmiechnęła się szerzej, po czym odwróciła się i czmychnęła na korytarz.
Pokręciłem z uśmiechem głową, wychodząc za nią i kierując się do łazienki.
Podobnie jak Yuzu, także i ja miałem swój drugi dzień nauki w nowej szkole. Pod koniec trzeciej klasy gimnazjum ostatecznie postanowiłem zapisać się do jednego z kilku najlepszych pod względem osiągnięć sportowych liceum – liceum Shuutoku. To nie tylko szkoła z długoletnią tradycją i historią, ale także jeden z „Trzech Króli Tokio”, jeżeli chodzi o sport, zwłaszcza koszykówkę. To właśnie głównie ze względu na to postanowiłem udać się właśnie tam – aby dołączyć do jednej z najlepszych szkolnych drużyn w kraju i pokonać zawodników Kiseki no Sedai. 
Choćby nie wiem co, miałem zamiar pokazać tym prostakom, że z Takao Kazunarim zadzierać nie powinni.
Po porannych przygotowaniach i lekkim, choć bardzo pożywnym śniadaniu, pożegnałem się z rodzicami i Yuzu, po czym zabrałem szkolną torbę i wyszedłem z domu. Przeszedłem raźnym krokiem do garażu, skąd zabrałem rower, na który moment później wskoczyłem, a następnie wyjechałem z podwórza i ruszyłem ulicą.
Chyba właśnie to lubiłem najbardziej w obowiązku chodzenia do szkoły – fakt, że mogłem dojechać tam rowerem, całą drogę przebyć z przyjemnym wiatrem we włosach, nabierając coraz większej prędkości, rozpędzając się do granic możliwości, by stanąć na pedałach i całym sobą poczuć tę chwilową wolność, kiedy człowiek miał wrażenie, że unosi się na skrzydłach swojej siły i... po prostu leci. 
Zdaję sobie sprawę z tego, jak banalnie i niedorzecznie to brzmi, zupełnie niepodobnie do mnie – ale czasem nachodziło mnie na przemyślenia.
Jak każdego, moim skromnym zdaniem.
Dojazd do szkoły zajął mi niecałe dwadzieścia minut. Kiedy od bramy dzieliło  mnie jakieś dwieście metrów, musiałem zwolnić, by przypadkiem nie potrącić żadnego ucznia, pieszo podążającego ku Sanktuarium Wiedzy. Podjechawszy pod stojaki na rowery, w jednym z nich uwięziłem koło mojego i zabezpieczyłem je dodatkowo kłódką. Podrzuciwszy kluczyk, wrzuciłem go następnie do torby, kierując się do budynku.
Dzisiejszy dzień miał być wyjątkowy, więc humor właściwie całkiem mi dopisywał. Pomijając nieprzyjemny sen z rana o mojej przegranej w gimnazjum, popołudniu czekał mnie mój pierwszy trening z drużyną koszykówki liceum Shuutoku, do której zapisałem się już wczoraj. Na myśl, że za parę godzin będę mógł biegać po sali gimnastycznej i znów będę miał do kogo podać piłkę, napawała mnie niemal zupełną euforią.
Tyle że najpierw trzeba było przeżyć kilka nudnych lekcji...
Cóż. Nie ma się co oszukiwać – od początku wiedziałem, że moje życie licealisty nie będzie przesadnie usłane piłkami do kosza.
Ale, szczerze mówiąc? To, co spotkało mnie na treningu, zrównało z ziemią wszelkie moje oczekiwania. 

***

Wszyscy rekruci, ustawić się w półkole!- zawołał donośnie Taisuke Ootsubo, trzecioklasista i kapitan mojej nowej drużyny.
To nie wojsko, Ootsubo, opanuj się trochę – skomentował cicho stojący obok niego senpai.
Uśmiechnąłem się lekko, z ciekawością przyglądając się starszakom. Kapitan wyglądał jak na kapitana przystało – wysoki na prawie dwa metry i barczysty, o ciemnych, krótko ściętych włosach i poważnym wyrazie twarzy. Stojący obok niego chłopak, jak dowiedziałem się wcześniej, nazywał się Miyaji Kiyoshi i grał na pozycji niskiego skrzydłowego. Z niego też był niezły gigant, miał przynajmniej sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, o szczupłej, lecz wciąż muskularnej budowie ciała. Wyróżniał się spośród senpaiów przydługimi blond włosami. Wyglądał całkiem w porządku, choć kiedy przebieraliśmy się w szatni zauważyłem na jego szafce plakat Miyu-Miyu, a więc przypuszczałem, że jest kimś w rodzaju otaku.
Ostatni z trzecioklasistów trzymał się na uboczu. Choć był niższy od pozostałej dwójki, jego twarz sprawiała wrażenie jakby koleś miał co najmniej dwadzieścia pięć lat. Nazywał się Shinsuke Kimura, jego sylwetka była podobnie umięśniona co kapitana, ciemne włosy zaś miał bardzo krótko przystrzyżone. Gdybym wcześniej w szatni nie zagadał do niego, prosząc o kluczyk do mojej szafki, teraz pewnie budziłby we mnie niepokój.
I już po chwili poczułem – lecz nie na jego widok.
Ponieważ Kimura trzymał się z boku, stojąc nieopodal drugiego końca półkola, w którym ustawili się pierwszoroczniacy, patrząc w jego stronę siłą rzeczy kątem oka widziałem kilku moich rówieśników. Moją uwagę przykuł jednak tylko jeden – o podejrzanie znajomych, zielonych włosach.
Był sporo wyższy ode mnie, nie tak jak zapamiętałem z gimnazjum. Teraz był wzrostu kapitana, jego sylwetka zdawała się być szersza i bardziej muskularna, a jedyne co pozostało takie samo jak wcześniej, to pełne powagi spojrzenie zielonych oczu, widoczne zza szkieł okularów. Serio, kto przychodzi na trening koszykówki w okularach? - to była pierwsza myśl, jaka przemknęła mi przez głowę.
A chwilę później uświadomiłem sobie, kogo tak naprawdę widzę.
To był Midorima Shintarou. Jeden z zawodników okrzykniętego sławą Pokolenia Cudów, ich rzucający obrońca, który był w stanie rzucać do kosza z dużych dystansów i zawsze trafiał.
A mówiąc „zawsze” mam na myśli dosłownie „zawsze” - koleś nigdy nie chybił. Kiedy grałem przeciwko niemu, to właśnie on wbił na mnie najwięcej punktów.
Nie byłem w stanie go powstrzymać.
Tamta porażka była najgorszą w moim życiu, ponieważ przegraliśmy z niewyobrażalnie ogromną ilością punktów – właśnie wtedy zrozumiałem co oznaczały słowa „dzieląca nas przepaść”. Od samego początku Teikou bawiło się nami, pozwalało nam wierzyć, że jesteśmy w stanie wygrać ten mecz – a potem zmiażdżyli nas jak karaluchy.
Poprzysiągłem sobie, że gdy tylko rozpoczną się mecze i będę miał okazję zagrać przeciwko Midorimie – nie pozwolę mu wykonać żadnego rzutu.
Ale jak niby miałbym to zrobić, skoro okazało się, że koleś jest ze mną w drużynie?!
Takao!- rozległ się donośny krzyk.
A-ach! Tak, kapitanie!- krzyknąłem, wyrwany z zamyślenia. Odwróciłem spojrzenie od Midorimy, kierując je na Ootsubo.- Obecny!
Nie zasypiaj na swoim pierwszym treningu!- skarcił mnie surowo.- Od tego jak dziś się wykażesz, zależy to, w którym składzie się znajdziesz!
Tak jest!- Uśmiechnąłem się do niego.
Przedstaw się krótko, Takao.
Ech? Ach! Nazywam się Takao Kazunari, gram w kosza od podstawówki. 
Jaka pozycja?
Rozgrywający.
Dobrze. Następny, Shota!
Odetchnąłem głęboko, powoli wypuszczając powietrze i znów kierując wzrok w stronę Midorimy. Nie zwracał szczególnej uwagi na nikogo, patrzył przed siebie, na kapitana, czekając na swoją kolej. I, niech mnie diabli, sam na to czekałem.
Midorima?!- Wykrzyknął Ootsubo.
Tak jest!- Midorima wystąpił o krok naprzód.- Midorima Shintarou, były zawodnik Pokolenia Cudów z gimnazjum Teikou. Gram w koszykówkę od kilku lat, na pozycji rzucającego obrońcy.
Proszę, proszę, więc trafił nam się ktoś tak wybitny – powiedział Ootsubo, mierząc go spojrzeniem. Nie było ono w żaden sposób wrogie, właściwie to powiedziałbym, że całkiem sympatyczne, a raczej zwyczajnie profesjonalne – ostatecznie tacy ludzie jak on znają się lepiej na rozpoznawaniu dobrych zawodników.- Pamiętaj jednak, że to, iż zaczynałeś w Pokoleniu Cudów nie oznacza, że będziesz mógł opuszczać się w naszych treningach.
Nie zakładałem tego, nanodayo – odparł Midorima.
Uniosłem sceptycznie brew, uważnie nadstawiając ucha. „Nanodayo”? Że niby co to miało znaczyć?
To prawda, że jeszcze nigdy nie chybiłeś swojego rzutu do kosza?- zagadnął Miyaji, krzyżując ręce na piersiach.
Tak jest – opowiedział zielonowłosy, poprawiając swoje okulary.
Śmiało, zaprezentuj nam to – rzucił Miyaji.- Kimura, dasz mu piłkę?
Miyaji, to nie czas na...- zaczął kapitan, jednak Kiyoshi poklepał go z uśmiechem po ramieniu.
Daj spokój, niech się chłopak wykaże! W końcu i tak będzie to musiał zaraz robić.
Ootsubo zamrugał kilkukrotnie, wpatrując się w kolegę, jednak ostatecznie westchnął tylko i nic nie powiedział. Kimura tymczasem podał Midorimie piłkę.
Ruszyłem w ślad za pozostałymi pierwszoklasistami, by zrobić zielonowłosemu trochę miejsca, jako że wszyscy ustawiliśmy się pod koszem. Z bijącym mocno sercem i zaschniętym gardłem wpatrywałem się w Shintarou, kiedy ten szykował się do rzutu. Stanąwszy kilka metrów naprzeciwko kosza, zamknął na moment oczy, poprawił swoje okulary, a następnie ugiął lekko nogi w kolanach.
Widziałem ten obraz już dziesiątki razy – dosłownie. Podczas meczu przeciwko Teikou ogromna trwoga ogarniała całe moje ciało, kiedy tylko piłka trafiała do rąk Midorimy. Moje usilne starania, by powstrzymać jego rzut, spełzały na niczym. 
Miałem wrażenie, jakby w moim umyśle Midorima poruszał się o sekundę szybciej niż w rzeczywistości – zupełnie jak playback. Patrzyłem jak prostuje nogi, jak jego łydki napinają się mocno, jak stopy odrywają się od podłogi na kilka centymetrów. Ręce trzymające piłkę, wcześniej zgięte, teraz wyprostowały się do pewnego stopnia, palce lewej dłoni niemal subtelnym ruchem popchnęły piłkę, a ta uniosła się wysoko w powietrze, idealnie zaokrąglonym ruchem szybując w kierunku kosza.
I lądując w nim tak perfekcyjnie, że nie zahaczyła nawet o siatkę.
Wow, całkiem nieźle!- stwierdził Miyaji.- Oglądanie to z tak bliska to dopiero coś!
Przełknąłem ciężko ślinę, odwracając wzrok od odbijającej się o podłogę piłki i patrząc na Midorimę. Przymknął oczy, poprawił okulary. Nie podziękował za komplement, ale też nie unosił się pychą, nie robił żadnych wywyższających się min, choć w jego oczach wciąż widoczna była duma i nieuległość.
Zdawał sobie sprawę z własnego talentu, ale po prostu nie próbował się nim przechwalać. Jeśli ktoś spróbuje sprzeciwić się jego zdolnościom, wówczas pokaże mu gdzie jego miejsce.
Takie było Pokolenie Cudów.
Taki był Midorima Shintarou.
A ja, począwszy od dziś, miałem być z nim w drużynie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń