[Apollo] 2. Śmierć i Narodziny

Kuroko


Gdybym nie wiedział, że idziesz do szpitala, z pewnością zacząłbym podejrzewać cię o randkowanie z kimś na boku – mruknął Kagami pod nosem, obrzucając mnie jakby odrobinę zirytowanym spojrzeniem.
Wiem, że to dziwne, Kagami-kun – westchnąłem ciężko, uparcie wpatrując się w duże, wiszące na ścianie korytarza lustro i to przyciągając, to odsuwając od siebie wieszaki z dwiema różnymi koszulami; jedna typu casual, w niebiesko-białą kratę, druga elegant, kremowa.- W życiu nie pomyślałbym, że człowiek może mieć problemy z podjęciem decyzji odnośnie ubioru, kiedy wybiera się na wizytę do szpitala, by odwiedzić nieznajomego mężczyznę, którego potrącił.
Ta sytuacja aż prosi się o żart – wymamrotał mój chłopak, zapewne sądząc, że tego nie usłyszę.
Obrzuciłem go zdegustowanym spojrzeniem, ale zdążył już zasłonić twarz poranną gazetą. Dobrze wiedziałem, co miał na myśli. Ja jednak nie dbałem o to, że mężczyzna, który przeze mnie leżał teraz w śpiączce, nie będzie miał możliwości mnie zobaczyć. Choć zdawałem sobie sprawę z tego, że mój problem odnośnie ubrania się był niedorzeczny również dlatego, że wybierałem się do szpitala, gdzie nikt przecież nie zwraca uwagi na ubiór odwiedzających (póki jest czysty, rzecz jasna), to jednak świadomie pragnąłem ubrać się odpowiednio, tak jakby wizyta ta była ważną okazją, na przykład w rodzaju tych kościelnych, jak komunia, ślub czy...
Potrząsnąłem głową, jakbym gestem tym był w stanie wyrzucić z niej niechciane myśli. Odchrząknąłem z przyzwyczajenia i raz jeszcze przysunąłem do siebie elegancką koszulę. Mogłem ubrać ją zarówno do czarnych materiałowych spodni, jak i ciemnych dżinsów. W grę wchodził więc nie tylko garnitur, ale również „cool look”, jak to nazywała młodzież w dzisiejszych czasach.
Okej, pójdę w tej – powiedziałem, odkładając do szafy kraciastą koszulę.
Widziałem, że Kagami zerknął na zegarek, ale powstrzymał się od komentarza czy wykrzywienia twarzy w grymasie. Odwróciłem od niego wzrok, czując się trochę urażony ale i zakłopotany własnym zachowaniem, po czym wsunąłem na nogi ciemne dżinsy oraz wybraną koszulę. Sięgnąłem po marynarkę i nałożyłem ją na siebie, po czym obejrzałem cały efekt w lustrze.
Ręce mi opadły, a z ust wydobyło się niekontrolowane westchnienie.
Jak wyglądam?- zapytałem, odwracając się do Kagamiego i starając się, by w moim głosie nie dało się wyczuć rozpaczy.
Taiga przerzucił stronę gazety, obrzucając mnie przy tym spojrzeniem od góry do dołu, po czym bezceremonialnie wzruszył ramionami.
Dzięki za pomoc – burknąłem, raz jeszcze odwracając się do lustra.
Osobiście sądziłem, że tragicznie to nie wyglądało, ale zupełnie nie czułem się w takim stylu. Błękit moich włosów nie tyle kłócił, co raczej awanturował się z brązem marynarki, a dżinsy zdawały się być trochę za bardzo przetarte w porównaniu z elegantszą górą.
Okej...- mruknąłem, zrezygnowany, po czym przebrałem spodnie i marynarkę, zmieniając je na elementy garnituru. Zdawało mi się, że gdzieś w tle usłyszałem parsknięcie Kagamiego, ale albo mi się wydawało, albo zbyt skutecznie zamaskował je kaszlem.- Wychodzę – oznajmiłem, kiedy zawiązałem już buty i raz jeszcze przejrzałem się w lustrze. Kolor popiołu nieporównywalnie lepiej komponował się z błękitem.
Uważaj na siebie – rzucił Kagami, upijając łyk kawy.
Obrzuciłem niechętnym spojrzeniem jego półnagie, muskularne ciało. Góry nie zakrywał nawet skrawek materiału, choćby kuchenna ściereczka, wobec czego miałem doskonały widok na każdy mięsień klatki piersiowej oraz ramion – te brzucha kryły się już za stołem, podobnie jak cała reszta, nie licząc nóg. Gdybym tylko się nachylił, pewnie zobaczyłbym więcej (choć najciekawsze zostało ukryte przez bokserki). 
Z westchnieniem odwróciłem głowę i, poprawiając garnitur z godnością, której mi brakowało, opuściłem nasze mieszkanie. To zdecydowanie nie był czas, na kierowanie swoich myśli na intymne tory. Niestety nie do tego pociągu wsiadałem.
Od czasu wypadku porzuciłem jazdę samochodem i wróciłem do poruszania się komunikacją miejską. Byłem świadom tego, że ludzie mogą na mnie dziwnie patrzeć, gdy wsiądę do autobusu w pełnym garniturze, ale nie dbałem o ich opinię.
To miała być moja pierwsza wizyta u mężczyzny, którego potrąciłem. Ciągle nazywałem go „mężczyzną”, ponieważ gdzieś w głębi siebie nie potrafiłem dopuścić do myśli, że naprawdę jest on osobą – że jakoś się nazywał, że prowadził własne życie, miał własne problemy i własne przygody. Choć było to bezduszne, zawsze myślałem o nim jak o osobniku płci męskiej, zupełnie jakbym mógł tym przekonać samego siebie, że nie chodziło do końca o człowieka, ale o zwierzę. 
Chociaż pewnie po potrąceniu zwierzęcia miałbym takie same wyrzuty sumienia.
Do tej pory nie starałem się zdobyć informacji o tym męż... O Kise Ryoucie. Wiedziałem tylko, że tak się właśnie nazywał – Kise Ryouta – i miał trzydzieści jeden lat, był więc cztery lata starszy ode mnie. 
Od momentu wypadku widziałem go tylko raz – przez okno szpitalne wychodzące na korytarz, tuż po wypadku, kiedy Kise-san musiał być pod stałą obserwacją. Zobaczyłem jedynie jego zabandażowaną szyję i głowę, oraz kilka pasem blond włosów wystających niezgrabnie zza materiału. 
Nigdy więcej nie odważyłem się do niego zajrzeć. Nie potrafiłem też spojrzeć w twarz jego rodzinie. Miałem z nimi do czynienia raz, i choć odwracali ode mnie głowy z pogardą i nie wyrzekli choćby słowa, swoim zachowaniem powiedzieli mi wszystko.
Myślałem, że jakoś dam radę żyć dalej, że przesyłanie niewielkich kwot na leczenie Kise-san, na które mogłem sobie pozwolić, oraz uważne stawianie każdego kroku, a także terapia u psychologa pomogą mi z powrotem do codzienności.
Ale to nie było takie łatwe. Ciągle nawiedzały mnie koszmary, ciągle zdarzało mi się pogrążać we wspomnieniach do tego stopnia, że zachowywałem się nierozsądnie; począwszy od odkładania chleba do lodówki a mleka do chlebaka, a kończąc na bardziej niebezpiecznych przypadkach – dotykaniu gorących naczyń, niezachowywaniu ostrożności przy krojeniu nożem, czy też dotykaniu mokrymi dłońmi urządzeń pod napięciem. 
Doszło do tego, że Kagami bał się zostawiać mnie samego w domu, zupełnie jakbym był małym dzieckiem. Z jednej strony uważałem, że to urocze, że się o mnie tak martwi, gdyż do tej pory niespecjalnie to okazywał, ale momentami irytowałem się tak samo na niego jak i na siebie za własne zachowanie i jego reakcje na nie.
Pomysł na to, by odwiedzić po raz pierwszy – tak naprawdę pierwszy – Kise-san, narodził się nie przez zachęty psychologa czy nawet Kagamiego. Odmawiałem im za każdym razem, kiedy wysuwali taką propozycję. Po prostu sam w pewnym momencie podjąłem tę decyzję, zupełnie jakbym w jednej chwili przełączył jakiś przycisk i nabrał mnóstwa odwagi.
Odwagi, która trwała, dopóki nie stanąłem przed drzwiami szpitala.
Dotarcie do niego zajęło mi niecałe czterdzieści minut. Słońce grzało dość solidnie i czułem napływający na czoło i plecy pot, ale wątpiłem, by miało to związek z temperaturą. Przez dobre dwie minuty stałem przed drzwiami szpitala w ciepłych promieniach, bojąc się nawet rozpiąć guziki garnituru. Miałem wrażenie, że od tej pory każda zła decyzja sprawi, że będę wyglądał niechlujnie i brzydko, że będę niegodny do podejścia do łóżka Kise-san, niegodny do choćby słowa czy spojrzenia posłanego w jego kierunku.
Ale czy byłem godny do czegokolwiek po tym, co mu zrobiłem?
Odetchnąłem drżąco, napełniając płuca powietrzem pachnącym letnimi kwiatami. Lato co prawda już dobiegało końca – był początek września – ale mimo to kwiaty pachniały jakby dopiero co rozkwitły.
Choć równie dobrze mogło mi się tak tylko wydawać, gdyż w dłoniach trzymałem, tuż pod nosem, bukiet kolorowych kwiatów w małym, białym wazoniku.
Wszedłem do szpitala ze spuszczonym wzrokiem, po czym podszedłem do lady i, odchrząkując w obawie przed zachrypłym głosem, zwróciłem się do recepcjonistki:
Dzień dobry. Przyszedłem z wizytą do Kise Ryouty. Nazywam się Kuroko Tetsuya.
Jest pan rodziną?- zapytała kobieta, otwierając jakiś duży zeszyt.
N-nie – bąknąłem.
Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem, zatrzymując się dłużej na kwiatach. Poczułem, że na moje policzki wypełza rumieniec. Co może pomyśleć sobie postronna osoba, kiedy widzi obcego mężczyznę, przychodzącego z kwiatami do drugiego mężczyzny, przy czym jednocześnie deklarując, że nie jest nikim z rodziny?
Ubrany, na dodatek, w odświętny garnitur.
Proszę się wpisać, o tu, na dole – powiedziała ostrożnie, podsuwając mi na ladzie zeszyt z długopisem i wskazując wymalowanym na różowo i złoto paznokciem odpowiednią linijkę.- Imię, nazwisko, data i godzina wizyty oraz czytelny podpis. Nie stawiać kwiatów za blisko, żeby ewentualny przeciąg nie przewrócił wazonu na pacjenta. Wizyta nie może trwać dłużej niż godzinę.
Oczywiście. Dziękuję – powiedziałem, uzupełniając rubryczki i składając podpis.
Parter, korytarzem na prawo, potem skręcić w pierwszy boczny i po prawej pokój numer siedem. 
Dziękuję – powtórzyłem, zabierając wazonik z kwiatami i odchodząc pospiesznie.
Udałem się korytarzem, zgodnie ze wskazówkami recepcjonistki, której wzrok czułem na sobie do momentu, w którym skręciłem za rogiem. Z przerażeniem dostrzegłem, że już pierwsze drzwi po prawej miały numer pięć – szóstka była kawałek dalej po lewej, a więc siódemka...
Drugie drzwi na prawo. Mała tabliczka z numerem 7 zdawała się łypać na mnie podejrzliwie. Wokół nie było nikogo, ludzi widziałem jedynie przechodzących głównym korytarzem. Na tym, na którym się znajdowałem, tylko raz zobaczyłem jakiegoś lekarza znikającego za dwudrzwiowym przejściem; jego kitel powiewał zanim niczym peleryna.
Odetchnąłem głęboko i chwyciłem odważnie za klamkę, jednak jej chłód sprawił, że natychmiast cofnąłem się kilka kroków, zaciskając usta i wznosząc ku górze głowę. Starałem się uspokoić oddech, który nagle przyspieszył, podobnie jak bicie serca w piersi. Przyłożyłem nawet do niej dłoń, jakby to mogło mi pomóc, choć wiedziałem doskonale, że niczego to nie zmieni.
Wiedziałem, że niewiele zdziałam, i że będę się tak czuł za każdym razem, gdy tylko zbliżę się do drzwi, wobec czego próbowałem zwalczyć w sobie strach i wejść od razu do środka, ale nic z tego nie wychodziło; zrobiłem kilka prób, za każdym razem jednak odchodziłem od drzwi do przeciwległej ściany, raz nawet bezradnie opierając o nią czoło. Próbowałem również strategii polegającej na powolnym podchodzeniu do drzwi, kroczek po kroczku, jednak za każdym razem nagle odbijałem w bok i szybszym krokiem wracałem do tej bezpiecznej ściany.
Nawet podchody typu „ninja”, czyli sumienne zbliżanie się do drzwi tuż przy ścianie, nic mi nie pomagały.
Mamrotałem cicho pod nosem obelgi pod własnym adresem, kiedy nagle zorientowałem się, że jestem obserwowany.
U progu pokoju numer sześć stał wysoki, ciemnoskóry pacjent w towarzystwie jeżdżącego stojaka na kroplówkę. Ubrany w długą białą koszulę szpitalną przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, opierając się nonszalancko o framugę drzwi. Jego włosy były krótkie i miały odcień głębokiego granatu, podobnie jak wąskie oczy oraz uniesione lekko brwi.
Dostrzegłszy go, zatrzymałem się raptownie, prawie upuszczając wazonik z kwiatami. Odchrząknąłem z zakłopotaniem, czując, że moje policzki znów pokrywając się czerwienią. Nie byłem pewien, od jak dawna pacjent mnie obserwował.
Dzień dobry – przywitałem się cicho.
Dobry – odparł.- Chciałem właśnie iść się wysikać, kiedy cię zobaczyłem. Myślałem, że też chcesz się wysikać, a kibel jest zajęty – tu machnął dłonią na pokój numer siedem – i dlatego się tak kręcisz, bo cię pęcherz ściska. Wróciłem do wyra, ale za każdym razem jak wyglądałem z pokoju, to nadal tu byłeś. W końcu skumałem, że te drzwi to nie klop, bo klopy nie mają tu numerków.
Och – bąknąłem, niepewien, czy powinienem przeprosić, czy nie. W końcu to nie moja wina, że mężczyzna sądził, iż pokój numer siedem to toaleta.
No to czemu się tak tu kręcisz?- zapytał bezceremonialnie.
Ja... Ja przyszedłem z wizytą – odpowiedziałem, poprawiając krawat.
Aha.- Oboje milczeliśmy przez chwilę.- Bez urazy, ale mnie to wygląda, jakbyś zwiedzał korytarz. Konkretnie to te cztery metry – dodał, wskazując palcem najbliższy kawałek podłogi.
Po prostu to trochę stresujące – westchnąłem, tracąc cierpliwość. Prawdopodobnie pacjent miał zupełne prawo do niepokoju moim zachowaniem, ale mimo wszystko mógł dać mi spokój, prawda?- To pierwsza wizyta... a ja...
Aha, rozumiem.- Mężczyzna nagle pokiwał głową, po czym podszedł do drzwi numer siedem, ciągnąc obok siebie stojak z kroplówką.- No więc musisz stanąć mniej więcej w tym miejscu, położyć dłoń na tym wystającym elemencie, a potem go nacisnąć i, nie puszczając, popchnąć do przodu.- Wymieniając każdą z tych rzeczy, ciemnoskóry otworzył drzwi pokoju numer siedem i lekko je popchnął.
Wypraszam sobie, potrafię otworzyć drzwi!- zirytowałem się.
Najwyraźniej nie do końca – burknął pacjent, po czym ruszył korytarzem.
Nie rozumiałem, dlaczego tak go zirytowało moje zachowanie. Nie powinien wtrącać nosa w nieswoje sprawy, tylko zwyczajnie mnie zignorować, tak jak zrobiłby to każdy normalny pacjent szpitala. Może prócz starszych pań i panów...
Złość jednak szybko zaczęła znikać, kiedy zerknąłem ostrożnie do pokoju. Chociaż dzień był słoneczny i ciepły, z jakiegoś powodu spodziewałem się zastać wnętrze skąpane w ciemnościach, a ciało przykryte szczelnie pościelą, obandażowane, z całą masą rurek podłączonych do skomplikowanych maszyn. 
Stojąc jeszcze na korytarzu zobaczyłem jednak, że w pokoju jest jasno i przytulnie; ściany i podłoga miały biały kolor, podobnie jak powiewające w przeciągu firanki, jednak światło wpadające do środka zdawało się nadawać im żywsze barwy beżu i pomarańczy. Do tego kolorowe dodatki, takie jak niebieskie krzesło, czerwony wazon z nieco już uschniętymi kwiatami oraz kilka rysunków wykonanych dziecięcą dłonią, przyklejonych niezdrową ilością taśmy do ścian, sprawiły, że prawie się uśmiechnąłem.
Prawie. Ponieważ kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem tego mężczyznę.
Jego widok nie przerażał mnie tak, jak na początku – zniknęły nieprzyjemne kolory z twarzy, pozostawiając ją co prawda bladą, ale jednolitą. Nie było również śladu po miejscami czerwonych bandażach, ręce wyglądały na całe i zdrowe, włosy przypominały kolorem płynne złoto.
Poczułem ukłucie w sercu. Nie wiedziałem, że Kise-san był taki przystojny.
Powoli zamknąłem za sobą drzwi, na dłuższą chwilę odwracając wzrok od ciała leżącego w łóżku. Kiedy znowu na nie spojrzałem, nic się nie zmieniło. Nie zobaczyłem zakrwawionych zwłok, które nawiedzały mnie w koszmarach, a jedynie spokojnie śpiącego człowieka.
Podszedłem powoli do stolika nocnego, na którym ostrożnie położyłem mój wazonik, dbając o to, by zachować bezpieczną odległość od głowy Kise-san. Następnie wyprostowałem się powoli i raz jeszcze spojrzałem na niego, tym razem uważniej.
Nadal był obandażowany. Dopiero z bliska mogłem dostrzec skrawek białego materiału na jego ramieniu, choć przypuszczałem, że więcej jest go na klatce piersiowej. Ucieszyło mnie, że mężczyzna nie został podłączony za pomogą rurki do maszyny wspomagającej czynności życiowe – oznaczało to bowiem, że Kise-san ma siły do tego, by samemu utrzymywać się przy życiu.
Przez chwilę stałem tak, wpatrując się w niego, przesuwając spojrzeniem po sylwetce. On naprawdę wyglądał, jakby tylko spał. Blady i nieco wychudzony,  ale zwyczajnie śpiący. 
Witaj, Kise-san – wychrypiałem, po czym odchrząknąłem i powtórzyłem powitanie.- Ja... Pewnie mnie nie słyszysz, ale... ale chciałem... bo ja... jestem... przyszedłem, żeby cię przeprosić, ponieważ... ponieważ to ja cię potrąciłem – wymamrotałem cicho ostatnie słowa.- Bałem się przyjść, ale... ale nie chcę się ukrywać, czy coś w tym rodzaju. Pewnego dnia będę musiał spojrzeć ci w oczy i... i wiem, że to nieuniknione... Nawet nie chodzi mi o to, że ty będziesz chciał mnie znaleźć i wykrzyczeć, jak bardzo mnie nienawidzisz, ale... ale po prostu ja sam będę tego chciał. To znaczy, nie nakrzyczeć na ciebie!- dodałem pospiesznie, spoglądając z niepokojem na jego twarz, tak jakby mogła ona wyrazić w grymasie złość. Wyglądała spokojnie.- Będę chciał z tobą porozmawiać. Wyjaśnić... Uhm...
Nie wytrzymałem. Odsunąwszy się wpierw parę kroków od łóżka, pospiesznie wyszedłem z pokoju, nie mówiąc nic na pożegnanie, choć przecież mama zawsze mnie uczyła, że nawet jeśli gra głośno muzyka, albo rodzice kolegi, którego odwiedzam są gdzieś w głębi domu, zawsze należy się pożegnać.
Wyszedłem, przysięgając sobie, że nigdy więcej tam nie wrócę, dopóki Kise-san się nie obudzi. To będzie drugi i, miałem nadzieję, ostatni raz kiedy spojrzę na swoją ofiarę, kiedy usłyszę jego oskarżenia i słowa nienawiści, kiedy klęknę przed nim i poproszę o przebaczenie, przeproszę... a potem znikniemy ze swojego życia.
Tak sobie obiecałem... ale zapomniałem, że moje proste i nieskomplikowane życie skończyło się miesiąc, dwa tygodnie i jeden dzień temu.



















Kise


Otwieram powoli oczy.
Niczego nie widzę, ale uderza mnie przyjemnie słodki zapach kwiatów, niesiony przez delikatny powiew wiatru. Wydaje mi się, że słyszę stukot butów o posadzkę – to zaledwie parę kroków, trzy, może cztery – po czym trzaskają cicho drzwi. Czekam na kolejny powiew wiatru, ale nie nadchodzi.
Przeciąg?
Jestem w jakimś pomieszczeniu?
Nadal niczego nie widzę i mam wrażenie, że to przez to, iż nie uniosłem powiek. Otworzyłem oczy, ale nie uniosłem powiek – czy to możliwe? 
Wydaje mi się, że obudził mnie czyjś głos. Mówił coś o nakrzyczeniu na mnie, ale nie mogę sobie przypomnieć, kogo i czym mogłem ostatnio zdenerwować?
Chcę sobie przypomnieć, co się ostatnio wydarzyło, ale jestem zbyt senny, by myśleć.
Powieki, których nie podniosłem, opadają, a ja zasypiam.






2 komentarze:

  1. Wow.. drugi rozdział nadaje tempa akcji. Szczerze nie spodziewałam się, że stanie się to już w drugim rozdziale, ale i tak się cieszę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Łączna liczba wyświetleń