Da capo al fine

Natura człowieka jest naprawdę fascynującą sprawą. To niesamowite, jak bardzo ludzkie życie podporządkowane jest losowi; jak bardzo jesteśmy zależni od niekończącego się kręgu innych ludzkich istnień. Nawet najmniejsze wydarzenie – czy to zasłyszana od kogoś informacja, bycie świadkiem krótkiego zdarzenia, czy jedno spotkanie z nieznajomym – jest w stanie zmienić nasz światopogląd, nasz charakter, a nawet całe nasze jestestwo.

To niezwykłe, że z dnia na dzień możemy odkrywać siebie samych.

Kiedy moja młodsza siostra po raz pierwszy zaprosiła mnie na koncert do filharmonii, do samego pomysłu pójścia tam z nią podchodziłem bardzo sceptycznie. Oczywiście, nie chciałem jej robić przykrości, więc od razu się zgodziłem – zwłaszcza, że dopiero co zerwała ze swoim chłopakiem i potrzebowała mojego wsparcia. Prawda była jednak taka, że muzyka poważna nigdy mnie nie interesowała. W młodości próbowałem jej słuchać, odkryć w niej coś w miarę interesującego, ale szybko przekonałem się, że to nie mój konik, i że preferuję bardziej rockowe kawałki.

Nie chciałem tam pójść, bo byłem przekonany, że będę się tam potwornie nudził, może nawet zasnę gdzieś w połowie mającego trwać ponad dwie godziny koncertu, i nie dość, że zrobię tym przykrość mojej siostrze, to na dodatek przyniosę nam obojgu mnóstwo wstydu.

Teraz, kiedy o tym myślę, wzbiera we mnie wzruszenie. Tamten koncert stał się największym wydarzeniem mojego życia; stał się prawdziwym początkiem mnie samego. To było tak, jakbym do tamtej pory był jedynie wersją demo samego siebie – przygotowawczym elementem, jeszcze niedopracowanym i nie w pełni sprawnym, nie w pełni gotowym do życia.

Miałem dwadzieścia trzy lata. On dobiegał już czterdziestki. A jednak to nie różnica wieku, ani sama płeć były dla nas przeszkodą.

Była nią więź, która zrodziła się między nami.

- Popraw ten krawat, Kazunari, no przecież jak ty wyglądasz?!- skarciła mnie siostra, przyciągając mnie do siebie i poprawiając mój, jakby nie patrzeć, zupełnie normalnie zawiązany krawat.

- Yuzuki, ludzie się głupio patrzą – mruknąłem cicho.

- Oczywiście, że się głupio patrzą, skoro wyglądasz jak oferma!

Spojrzałem sceptycznie na moją siostrę. Była niższa ode mnie o głowę, ale tak podobna, że moglibyśmy uchodzić za bliźniaków. Długie czarne włosy zakręciła na loki i opuściła na ramiona, grzywka na bok zasłaniała jej czoło. Podobnie jak ja, miała wąskie oczy w stalowo niebieskim kolorze. Na ten dzień założyła czarno-białą, elegancką garsonkę. Oboje byliśmy z natury optymistycznie nastawieni do świata, ale Yuzuki bywała czasem surowa pod pewnymi względami – tak jak tym razem pod względem idealnego wyglądu podczas koncertu filharmonii.

- Już lepiej?- zapytałem z westchnieniem, kiedy w końcu się ode mnie odsunęła, przyglądając się krytycznie mojej sylwetce.

- Jesteśmy w bardzo poważnym miejscu, braciszku!- fuknęła na mnie cicho.- Musimy prezentować się elegancko!

- Przecież tu są sami obcy ludzie – szepnąłem jej do ucha, kiedy ruszyliśmy do sali koncertowej.- Nawet jeśli chcesz kogoś poznać, to jak będziesz mnie przedstawiać? Będziesz mówić ludziom, że zabrałaś na koncert brata? To lamerskie!

- Wcale, że nie!- oburzyła się Yuzu, rumieniąc lekko na policzkach.- Niech patrzą ludzie, że mamy ze sobą dobry kontakt i jesteśmy kochającym się rodzeństwem, a nie tak jak większość; każdy ma swoją rodzinę i o, odwiedzają się dwa razy w roku!

- Póki co jesteśmy za młodzi na zakładanie rodzin – mruknąłem, rozglądając się po ogromnej sali. Oczywiście, balkony były zajęte przez VIPów, tak jak i pierwsze trzy rzędy.- To gdzie mamy swoje miejsca?

Yuzuki zaczęła nerwowymi ruchami grzebać w swojej małej czarnej torebeczce, do której dopiero co schowała sprawdzone u wejścia do filharmonii bilety. Odczytała z nich numery siedzeń i mruknęła do mnie cicho:

- Rząd piętnasty, miejsca dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć.

Skinąłem głową, po czym ruszyłem schodami w górę, przyglądając się małym ozdobnym tabliczkom oznaczającym numer danego rzędu. Sala była ogromna i mieściła z pięćdziesiąt takich rzędów, po kilkadziesiąt miejsc w jednym, wobec czego w gruncie rzeczy nasze miejsca były niemal VIPowskie.

- Trochę jak w kinie – skomentowałem optymistycznie, odnajdując nasz rząd. Idąca za mną Yuzuki walnęła mnie w plecy, ale nie próbowała głośno zbesztać.

Zajęliśmy w końcu nasze miejsca. Koncert miał zacząć się już za kilka minut, wobec czego zachowaliśmy ciszę, oboje dyskretnie rozglądając się na boki i przyglądając się ludziom. Większość z nich wyglądała na biznesmenów, która przyszła tutaj raczej po to, by nawiązać współpracę z potencjalnymi bogatymi klientami; inni wyglądali na surowych krytyków, a jeszcze inni, jakby przyszli do filharmonii tylko dlatego, że byli bogaci, a bogatym „wypadało” interesować się klasyką.

Cóż, sam nie byłem lepszy, bo nie miałem nawet pojęcia, na czyj koncert przyszedłem. Wiedziałem jedynie, że to jakiś pianista, który najwyraźniej grał tak prześwietnie, że bilety na jego koncert kosztowały tyle, co moja miesięczna pensja, przynajmniej jeśli chodziło o VIPowskie miejscówki. Na całe szczęście siostra bilety wygrała w jakimś konkursie i nie wyłożyła nawet złamanego jena dla tego kolesia.

Takiemu to musiało się dobrze żyć: wychodził sobie na scenę na dwie godziny, podusił w klawisze i zarabiał na tym tyle, ile ja nie zarobię przez dziesięć lat marnego wożenia ludzi moją taksówką.

Może sam zacznę grać na jakimś instrumencie...?

Nagle światła w sali zgasły, pozostawiając jedynie oświetloną ogromną scenę, i to w dodatku nie w całości – tylko pośrodku, gdzie samotnie stało białe pianino. U jego nóg ktoś ułożył czarny satynowy materiał, który jakby opatulał trzy pojedyncze główki czerwonych róż. Trochę mnie to zaskoczyło, bo nie spodziewałem się, że na czas tego rodzaju koncertów również przygotowuje się jakieś charakteryzacje.

Zapadła wszechobecna cisza; na scenę wkroczył artysta.

Nie wyglądał tak, jak wyobrażałem sobie do tej pory pianistów. Był bardzo wysoki, prawie na dwa metry, a do tego miał umięśnioną, choć wciąż szczupłą sylwetkę, obecnie ubraną w piękny, czerwony frak. Przydługie zielone włosy zaczesał do tyłu, w pełni ukazując nieco bladą, przystojną twarz; wokół jego zielonych oczu ozdobionych długimi czarnymi rzęsami pojawiły się już zmarszczki, ale mimo to mężczyzna prezentował się bardzo dobrze.

Jednak to, co najbardziej przykuwało uwagę, to palce jego lewej dłoni; były obandażowane, każdy jeden. Zupełnie jakby były pokaleczone. Tak nawet sądziłem, przynajmniej do momentu, w którym pianista zasiadł na stołku i, po krótkiej chwili przygotowania, zaczął grać.

Ciężko jest znaleźć słowa, które w pełni opisałyby talent tego mężczyzny oraz emocje, jakie mną targały, gdy wsłuchiwałem się w pobrzmiewającą w sali melodię. Sceptycyzm i odrobina nudy w jednej chwili zamieniły się w oczarowanie i zaskoczenie – czułem się, jakby arktyczny wiatr nagle dmuchnął mi w twarz, uderzając na dodatek odłamkami lodu.

To było niezwykle... orzeźwiające. Pierwsza melodia zagrana przez artystę wcale nie była powolna i smutna, czy po prostu delikatna i romantyczna, jak to bywa na koncertach; nie była również gwałtowna i agresywna, pianista nie rzucał się i nie potrząsał głową niczym opętany, jak to czasem widywałem w telewizji. Mężczyzna był spokojny i opanowany; owszem, poruszał się od czasu do czasu na krześle, prostował plecy i ramiona, ale robił to tak płynnie i naturalnie, jakby tańczył.

Podobnie palce jego dłoni – przesuwały się po klawiszach szybko i sprawnie, odnajdywały każdy z nich, jakby były w jakiś sposób z nimi połączone. Nie znałem się na tego rodzaju muzyce, nie znałem nut do tej melodii, ale miałem wrażenie, że artysta ten jest w ogóle niezdolny do choćby najmniejszej pomyłki.

Był stworzony do gry.

Melodie, choć można w nich było wyczuć przerywniki, zdawały się tworzyć jedną spójną całość; jedna przechodziła płynnie w drugą, kolejna łączyła się z następną, i tak przez całą godzinę, dopóki nie zarządzono krótkiej przerwy. Podczas niej niektórzy wychodzili na zewnątrz, niektórzy zostawali w sali – tak jak i ja. Zbyt wiele emocji się we mnie kłębiło, bym był w ogóle zdolny do wstania z fotela. Nie to, co moja siostra, która niemal z radością oznajmiła, że wyjdzie na chwilę na zewnątrz.

Ja czekałem na swoim miejscu całe dwadzieścia pięć minut, dopóki artysta nie wrócił na scenę i nie zaczął na nowo rozbudzać we mnie emocji, nad którymi dopiero co odzyskałem panowanie.

Kiedy koncert się zakończył, byłem jedyną osobą na sali, która tak długo i żarliwie oklaskiwała Midorimę Shintarou.


*


Po tamtym wieczorze, kiedy wróciłem do domu, znalazłem w Internecie pewną stronę, w całości poświęconą życiu i twórczości Midorimy. To nie do końca tak, że nagle stałem się zagorzałym fanem i rzuciłem się do słuchania klasyków – właściwie to w dalszym ciągu ich nie lubiłem. Po prostu w utworach Midorimy Shintarou było coś wyjątkowego, co przyciągało moją uwagę.

To trochę tak, jakbym nie przepadał za muzyką popową, a jednak lubiłbym teksty lub głos któregoś z wykonawców.

Przez pierwsze dwa tygodnie ciężko było mi tak po prostu wrócić do codziennego życia. Praca taksówkarza nie była może jakoś szczególnie odpowiedzialna i zajmująca, ale zdarzało mi się mylić adres, pod który miałem zawieźć tego czy tamtego klienta, albo nieuważnie wybierać najbardziej zakorkowane drogi. Raz nawet zagapiłem się i przejechałem na czerwonym świetle, za co dostałem burę od mojego szefa, bo, rzecz jasna, klient na mnie doniósł.

Dziwne było to, że niespecjalnie się tym przejąłem. Gdyby mnie za to zwolnił, chyba nawet byłoby mi to na rękę. Ale póki co praca się przydawała, zwłaszcza, że na chwilę obecną nie miałem żadnej perspektywy na lepszą, a moje dotychczasowe ambicje pozostawały niewypowiedzianymi na głos marzeniami.

Wkrótce jednak znalazłem przynajmniej sposób na opanowanie się w czasie jazdy – kupiłem płytę z utworami Midorimy Shintarou, którą puszczałem sobie w odtwarzaczu mojej taksówki.

Nie mogłem zdecydować się, którą z melodii lubię najbardziej. Płyta zawierała ich aż trzydzieści pięć i każdą słuchałem po kolei, nie mogąc w żadnej z nich znaleźć faworytki, czy może raczej znajdując ją wręcz w każdej. A trzeba tu wspomnieć, że repertuar był bardzo rozmaity: składanka zawierała utwory zarówno powolne, jak i szybkie, wesołe i skoczne, nadające się wręcz do tańczenia.

Żaden z klientów nigdy nie poprosił mnie o włączenie innego rodzaju muzyki, choć ich miny sugerowały wyraźnie, że sądzą, iż coś ze mną nie tak, skoro zamiast słuchać rocka czy popu, jak normalny taksówkarz, puszczałem w samochodzie klasyczne utwory grane na pianinie. Ja jednak nie przejmowałem się niczym, zbyt pochłonięty wsłuchiwaniem się w melodie. Właściwie to nie zwracałem nawet uwagi na pasażerów – notowałem jedynie w pamięci adres, po czym zawoziłem ich na miejsce, przypominając sobie o ich istnieniu dopiero, gdy uiszczali zapłatę i wysiadali.

Kolejne dwa tygodnie później jednak pewien pasażer zburzył moją rutynę, gdyż zaraz po tym jak ruszyłem w kierunku podanego przez niego adresu, usłyszałem zza pleców:

- Niech pan to wyłączy.

Z początku jego słowa nawet do mnie nie dotarły. Wiedziałem, że coś powiedział, ale akurat z odtwarzacza płynęła skoczna melodia, do której rytmu postukiwałem palcami o kierownicę, wobec czego nie zwróciłem uwagi na znaczenie słów wypowiedzianych przez pasażera. Dopiero po kilku długich sekundach dotarło do mnie, czego chciał klient.

- Ech?- bąknąłem.- Ee, przeszkadza panu?

- Tak. Proszę to wyłączyć, albo zmienić na coś innego.

- Och, okej – mruknąłem, zerkając we wsteczne lusterko, nieco naburmuszony. Akurat mijaliśmy latarnię, wobec czego cień, który zalał wnętrze mojej taksówki, skrył twarz mojego pasażera. Nie miałem czasu się jej przyjrzeć, musiałem pilnować drogi przed sobą.

Ale i tak nie do końca zrozumiałem polecenie pasażera – i po prostu przełączyłem ze skocznej melodii na kolejną w kolejce, tym razem spokojniejszą, dość melancholijną, do której lubiłem wracać szczególnie wieczorami, kiedy na niebie widać było piękną, okrągłą tarczę księżyca.

Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, lecz po kilkunastu sekundach usłyszałem za sobą ciężkie westchnienie.

- Musi pan tego słuchać?

- Hm?- Zerknąłem we wsteczne lusterko, po czym szybko wróciłem spojrzeniem do szosy.- Ach, chodziło panu o to, że nie lubi pan w ogóle klasyki?

- Dokładnie. Niech pan to wyłączy.

- W porządku, w porządku!- zawołałem, uśmiechając się lekko i jedynie ściszając odtwarzacz do minimum.- Wie pan, ja też kiedyś nie lubiłem klasyki! Ale jakiś miesiąc temu siostra zabrała mnie na koncert pianisty, Midorimy Shintarou, może pan o nim słyszał?

- To ja.

- No i ten koncert tak mi się spodobał, że zacząłem sobie słuchać utworów Midorimy w domu!- ciągnąłem dalej, niezupełnie słuchając towarzysza.- O dziwo, tylko jego kawałki mi się podobają. Reszta pianistów jest jakaś taka nudnawa, a melodie, które gra Midorima mają w sobie coś niezwykłego, co po prostu przyciągnęło mnie od pierwszego słuchania!

- Nie może pan słuchać tego w domu?

- W domu też słucham!- Uśmiechnąłem się promiennie.- To mnie uspokaja, a w pracy mnie rozluźnia. Czasami przyłapuję się na tym, że jeśli nie słyszę gry Midorimy, to robię głupie rzeczy. Ostatnio na przykład rano szykowałem sobie śniadanie, w kompletnej ciszy, i niech pan sobie wyobrazi, że jak już zrobiłem sobie to śniadanie, to schowałem masło do zmywarki, a nuż od masła do lodówki! Na całe szczęście od razu się połapałem...

- Czy pan w ogóle zwrócił uwagę na to, kto wsiadł do tej taksówki?- zapytał z wyraźnym poirytowaniem mój pasażer.

- Ech?- zdziwiłem się.- Taksówkarzowi nie wypada pytać o tożsamość swojego klienta...!

- Na jego twarz też nie wypada mu spojrzeć?

- Yyy, do czego pan dąży?- spytałem niepewnie, sprawdzając, czy na skrzyżowaniu po mojej lewej stronie nic nie jedzie – i skręcając w prawą ulicę.

- Do tego, że gada pan o mojej muzyce, słuchając przy mnie mojej muzyki i wioząc mnie do mojego mieszkania, a przy tym wszystkim najwyraźniej nie wie pan, że to robi.

- Emm, nadal nie jestem pewien...- zacząłem nieco zmieszany, spoglądając pospiesznie we wsteczne lusterko – i napotykając spojrzenie pełnych zirytowania zielonych oczu, osadzonych w znajomej, przystojnej twarzy. I gdybym jeszcze próbował mieć wątpliwości, to do tego wszystkiego dochodziły zaczesane do tyłu zielone włosy...- JASNA CHOLERA!!!

- Patrz pan przed siebie, na litość boską!- krzyknął Midorima Shintarou, wskazując palcem przednią szybę.

Usłuchałem jego polecenia i w ostatniej chwili zdążyłem zahamować, dzięki czemu uniknęliśmy stłuczki z zaparkowanym na uboczu autem – ponieważ wcześniej zagapiłem się we wsteczne lusterko, na widok pianisty, którego muzykę pokochałem, trochę zniosło mnie na bok.

Teraz zatrzymałem się w miejscu i obróciłem się raptownie, wgapiając z rozdziawioną gębą w siedzącego na tylnym siedzeniu mężczyznę.

Tak. To był bez wątpienia Midorima Shintarou – poznawałem go po wcześniej już dostrzeżonych zielonych włosach oraz oczach, po długich rzęsach, przystojnej twarzy i łagodnych zmarszczkach na nich. A kiedy dodatkowo spojrzałem na jego lewą dłoń i ujrzałem zabandażowane palce, wiedziałem już na pewno.

- A niech mnie...- wyszeptałem, przesuwając wzrok z jego dłoni na twarz. Midorima zacisnął usta, rumieniąc się lekko od mojego z pewnością zbyt natarczywego wzroku.- A niech mnie!- wykrzyknąłem, uśmiechając się szeroko.- Panie Midorima, ja jestem pana wielkim fanem!

- Niech pan sobie wyobrazi, że zdążyłem już to sam wywnioskować – burknął ze złością mężczyzna.- Ile się należy?

- Ech?- Z początku nie zrozumiałem pytania, ale kiedy obróciłem głowę w kierunku zadbanego apartamentowca, odkryłem, że dotarliśmy już na miejsce. Odwróciłem się z powrotem do Midorimy, żałując, że od razu nie zorientowałem się, z kim mam do czynienia. Uśmiechnąłem się do niego.- Na koszt firmy, Midorima-san!

- Hmpf, skoro tak...- Mężczyzna przymknął oczy, po czym otworzył drzwi i wysiadł, ciągnąc za sobą walizkę.

Chciałem mu jeszcze krzyknąć coś na pożegnanie, kiedy nagle rozległ się głośny trzask... i walizka Midorimy upadła na ziemię, rozwalając się na dwie części.

Shintarou stał przez długą chwilę w miejscu, wpatrując się w swój bagaż z kamiennym wyrazem twarzy, podobnie jak ja ze swojego miejsca za kierownicą. Oprzytomniałem jednak szybko i, wyczuwając niepowtarzalną okazję, zerwałem się z fotela i wysiadłem z auta.

- Pomogę panu to zanieść do mieszkania!- zaoferowałem radosnym tonem.

Midorima spojrzał na mnie spod byka, zbierając z chodnika kilka ubrań i upychając je do pierwszej połowy walizki. Kiedy skończył, wziął ją na ręce, ja natomiast chwyciłem za drugą. Najwyraźniej mój idol postanowił mnie wykorzystać, z czego bardzo się ucieszyłem.

Mieszkanie (a właściwie to apartament) Midorimy znajdowało się na trzecim piętrze, co trochę mnie zdziwiło. Spodziewałem się raczej, że ktoś taki jak on będzie mieszkał na samym szczycie i miał widok na całą panoramę Tokio. Tymczasem trochę się zawiodłem, ale uczucie to szybko mi minęło – być może Midorima był wyraźnie skromniejszy od pozostałych kolegów po fachu.

Kiedy zielonowłosy otworzył drzwi specjalnym kluczem przypominającym mi trochę te z filmu „Piąty Element”, razem wtaszczyliśmy po połowie walizki. Hol jego apartamentu łączył się z przestronnym salonem, gdzie na specjalnym podwyższeniu stał narożnik, kanapa, oraz duży okrągły stolik, a wszystko to otoczone zwisającymi w półkole z sufitu ozdobnymi sznurami malutkich perełek czy diamencików.

- Wow...- mruknąłem, zastanawiając się, czy są prawdziwe.

- Niech pan to tu odłoży – mruknął Midorima, wskazując na podłogę pod ścianą, w holu. Usłuchałem polecenia i odłożyłem trzymaną połowę walizki.- Dziękuję panu za pomoc, panie...?

- Takao Kazunari – odparłem, uśmiechając się do niego i wyciągając dłoń. Od razu tego pożałowałem – nie powinienem spoufalać się w taki sposób z kimś tak sławnym i bogatym! Co ze mnie za dureń!

Ale ku mojemu zaskoczeniu Shintarou bez wahania uścisnął mi dłoń. Przytrzymałem ją na chwilę, wgapiając się w niego, zauroczony i wzruszony tym, że postanowił dotknąć takiego plebsa, jak ja.

- Ja... strasznie mi głupio, że nie poznałem pana od razu – bąknąłem, kiedy Midorima puścił już moją dłoń.

- Nic się nie stało – powiedział, marszcząc lekko brwi.- Ale jest pan pewien, że nie muszę płacić za przejazd?

- Och, szef się nie dowie – roześmiałem się, machnąwszy lekceważąco dłonią.- A jeśli się dowie, to po prostu wyłożę z własnej kieszeni! Dzięki tobie, Midorima-san, zacząłem postrzegać życie inaczej. Co prawda nie twierdzę, że byłem wcześniej jakimś pesymistą, czy coś, ale po prostu... z pana muzyką spędzam dni milej, niż dotychczas.

Midorima wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, minę miał dość sceptyczną. Nie byłem pewien, czy to przez to, że mi nie wierzył, czy może próbował ukryć zawstydzenie. Sam zacząłem już odczuwać zażenowanie jego intensywnym spojrzeniem, kiedy zielonowłosy nagle odchrząknął cicho i powiedział:

- Jeżeli rzeczywiście jest tak, jak pan mówi, to bardzo mi miło.

Poczułem, że moje serce puchnie ze szczęścia.

- O, tak! - zawołałem.- Wie pan, Midorima-san, w życiu takich prostych ludzi jak ja często przychodzi moment, kiedy nie do końca wie się, co zrobić ze swoim życiem.- Uśmiechnąłem się lekko, być może nieco nostalgicznie.- Człowiek dociera do tego etapu, myśli sobie o tym, czego dokonał a czego nie, zaczyna żałować, roztrząsać, niekiedy to i żyć się odechciewa, bo nie widzi się sensu w tym wszystkim.- Midorima słuchał mnie w milczeniu, patrząc mi prosto w twarz. Czułem się trochę onieśmielony; tak nagle się przed nim otworzyłem, zrobiłem to zupełnie odruchowo. Teraz było mi głupio, więc nie odważyłem się spojrzeć w jego oczy.- No i… tak to czasem bywa. Ja tak właśnie miałem jakiś czas temu, ale potem siostra zabrała mnie na pana koncert. To zupełnie odmieniło moje życie. No, w zasadzie niewiele się w nim zmieniło, bo to nie tak, że nagle znalazłem lepszą pracę, zakończyłem toksyczny związek, czy podjąłem jakąś ultra ważną decyzję – po prostu czuję się lżej, kiedy mam pana muzykę ze sobą.

Między nami zapadła długa chwila milczenia. Zacząłem się stresować, że być może trochę przesadziłem z tą otwartością, zwłaszcza że Midorima nadal wpatrywał się w moją twarz, a ja nie potrafiłem odczytać żadnych emocji z jego.

Nagle uniósł dłoń i poprawił zsuwające się z nosa okulary w ciemnej oprawce.

- Nie tylko prostych ludzi – powiedział wreszcie.

- Eh?- Nie zrozumiałem.- Słucham?

- Myśli, które pan opisał – wyjaśnił, odwracając się i idąc przez hol do części kuchennej.- Nie tylko w życiu „takich prostych ludzi” przychodzą takie momenty. Napije się pan czegoś? Może chociaż w ten sposób zapłacę za przejazd.

- Och, chętnie – bąknąłem. Jego słowa mnie zaskoczyły i dały mi do myślenia. Poza tym, oczywiście, w życiu nie odmówiłbym poczęstunku od Midorimy Shintarou!

Zdjąłem adidasy i, pozostawiwszy je w holu, pozwoliłem sobie podejść do niego i stanąć po drugiej stronie długiego aneksu kuchennego.

- Woli pan kawę czy herbatę?- zapytał.

- Kawę – odparłem. Był już późny wieczór, a mnie czekało jeszcze kilka godzin wożenia klientów.

Patrzyłem z prawdziwą lubością na palce Midorimy, które chwyciły opakowanie z jakąś kawą, której nigdy wcześniej nie widziałem na żadnej sklepowej półce, oraz miarkę. Pianista wsypał porcję do kubka, a ja nie mogłem się nadziwić temu, że obsługuje mnie taka sława.

- Na którym koncercie pan był?- zapytał nagle.

- Eh?- To pytanie mnie zaskoczyło.- Oh… ojej, to było parę miesięcy temu, tutaj, w Tokio.

- W marcu?

- Tak, w marcu.- Skinąłem głową.

- „Da capo al fine” – powiedział cicho i jakby niechętnie.

- „Da capo al fine”?- powtórzyłem.

- Tak nazywał się koncert-nodayo – wyjaśnił, znów poprawiając swoje okulary. W czajniku elektrycznym zagotowała się woda. Z początku zdziwiłem się, że nie użył ekspresu do kawy, który stał za jego plecami na blacie. A potem zdziwiłem się jeszcze bardziej, kiedy Midorima wlał wrzątek do pustego kubka, po czym wyjął z szuflady kuchenny termometr i zaczął mierzyć jej temperaturę.

Chyba sam lubił parzyć kawę. I chyba musiała być idealna.

- Nie wiedziałem, że koncerty mają nazwy – powiedziałem przepraszającym tonem.- Co to znaczy? „De capo al fine”?

- Od początku do końca – odparł Midorima, obserwując cyfry na wyświetlaczu termometru.- I tam jest „da”, nie „de”.

- Och – bąknąłem.

- To był mój najgorszy koncert.

Kiedy usłyszałem te słowa, zupełnie mnie zatkało. Spojrzałem z niedowierzaniem na Midorimę. Najgorszy koncert? Czy on naprawdę mówił o tamtych dwóch godzinach przemiany mojego życia w coś, co zacząłem doceniać całym sobą? Czy naprawdę mówił, o tamtym zbiorze utworów, w których zakochałem się bez pamięci, i bez których nie potrafiłem już normalnie funkcjonować?

- Dlaczego pan tak uważa?- zapytałem. Nie chciałem na niego krzyczeć, dopóki nie poznam powodu, przez który miał takie zdanie o tamtym koncercie.

Nim odpowiedział, Midorima najpierw przelał gorącą wodę do drugiego kubka, do którego wcześniej wsypał kawę. Następnie sięgnął do szafki po jakiś mały słoiczek. Nie wiedziałem co w nim jest, dopóki nie wsunął do niego łyżeczki – po chwili wyjął ją, a z jej brzegów leniwie zaczęła spływać złota struga miodu. Myślałem o tym, by powiedzieć mu, że nie słodzę kawy, ale nie odezwałem się. Pozwoliłem, by przygotował mi tę kawę po swojemu.

- Utwory, które wtedy grałem – zaczął, powoli mieszając łyżeczką kawę.- Nie były moje.

- Nie?- zdziwiłem się.

- Skomponowałem je i zagrałem je, ale nie były moje.- Jego wyjaśnienie totalnie do mnie nie docierało. Chyba widział to po mojej minie, bo westchnął ciężko i znów poprawił okulary.- To nie ma znaczenia. Dla pana jest to coś, co pan docenia i być może nawet szanuje. Dla mnie to jest zwykłe gówno.- Podsunął mi kubek aromatycznie pachnącego naparu. Sam zaś wyjął z lodówki butelkę wody mineralnej, przelał ją do szklanki i upił kilka łyków.

- No, to prawda – powiedziałem po chwili, uśmiechając się. Otoczyłem dłońmi kubek, wpatrując się w delikatną, słabą parę unoszącą się nad czarną taflą.- Jakiś czas temu próbowałem wybrać ulubiony kawałek, ale nie jestem w stanie tego zrobić. Podoba mi się każdy, bez wyjątku.

- To się rzadko zdarza – stwierdził Midorima, siadając naprzeciwko mnie. Oddzielała nas lada aneksu kuchennego, a ja nie mogłem uwierzyć w to, że naprawdę siedzę przed tym wielkim pianistom, piję jego kawę, słucham jego głosu… Gdyby trzy miesiące temu ktoś powiedział mi po koncercie Midorimy, że poznam go osobiście, parsknąłbym śmiechem.

- Też mi się tak zdaje.- Uśmiechnąłem się lekko. Spróbowałem kawy.

W moich ustach eksplodował egzotyczny smak. Napar był mocny, bardzo aromatyczny, smakował czymś jeszcze prócz zwykłej kawy. Do tego ta porcja miodu… okazała się znakomitym wyborem. Nigdy nie lubiłem słodkiej kawy – nie miałem pojęcia, jakiego miodu użył Midorima, ale kawa była tak przepyszna, że upiłem jeszcze kilka kolejnych ostrożnych łyków.

Między nami zapadła cisza. Kiedy piłem, mogłem dostrzec spojrzenie pianisty; przyglądał mi się bez zbędnego zainteresowania, jak sądziłem. Byłem tylko taksówkarzem, który go przywiózł do domu, więc w zasadzie co takiego mógł we mnie widzieć? Ciemne dżinsy, bluzę, szarą trackerkę. Przy jego eleganckich spodniach i nieskazitelnie białej i gładkiej koszuli prezentowałem się nijako, żeby nie powiedzieć gorsząco.

- Smakuje?- spytał.

- Oh tak, jest przepyszna!- powiedziałem prędko, zły na siebie za brak refleksji.- Co to za kawa?

- Nie wiem – odparł, odwracając wzrok.- Dostałem w prezencie od jakiegoś ambasadora podczas jednej z moich podróży do Ameryki.

- Takiej to pewnie nie znajdę w Isetanie* – zaśmiałem się lekko.

- Pewnie nie – potwierdził.

Kawa była pyszna, ale im więcej jej upijałem, tym bardziej byłem świadom tego, że gdy już skończę, będę musiał się zbierać. Midorima ugościł mnie przecież tylko w ramach podziękowania za podwózkę, za którą nie chciałem brać od niego pieniędzy. Musiałem więc zwolnić tempo picia. Pragnąłem posiedzieć z nim jeszcze chwilę, nacieszyć się tym niezwykłym momentem. Miałem przecież zapamiętać to spotkanie już na resztę życia.

- Szykuje się pan teraz na jakiś koncert w Tokio?- zagadnąłem, by przerwać ciszę.

- Nie – odparł.

- Wracał pan z jakiegoś?- zapytałem, mając nadzieję, że to nie jest zbyt prywatne pytanie. Odebrałem go z lotniska, więc zgadywałem, że skądś wracał.

- Grałem koncert w Indii, w Goa – wyjaśnił, obracając palcami swoją szklankę stojącą na blacie przed nim.

- Jak się nazywał?- Uśmiechnąłem się.

- „Aurora”.

- „Aurora”…

- To znaczy „jutrzenka”.

- I był pan zadowolony ze swojej gry?

- Nie do końca – odparł powoli.- Ale nie było też najgorzej – dodał, odwracając na chwilę wzrok.- Na pewno zdecydowanie lepiej, niż na koncercie, na którym pan był. Za dużo tam było błędów, za dużo przeskoków. Koncert bez ładu i składu. Beznadzieja.

- Pan pozwoli, że zapytam, bo nie znam się na tym...- zacząłem.- Ale kto ustala utwory, które gra się na koncertach?

- To zależy – odpowiedział, przymykając oczy.- W moim przypadku ustalałem je wówczas z dyrektorem filharmonii. Teraz żałuję, że zgodziłem się na zagranie tamtych utworów. Kolejność powinna być zupełnie inna, tonacje powinny… - Westchnął ciężko, wyraźnie poirytowany.- Nieważne.

- Nie może pan zagrać jeszcze jednego „Da capo al fine”, w poprawionej wersji?

- Nie – odparł twardo.- „Da capo al fine”. Od początku do końca. Kolejność została ustalona i została zagrana, od początku – do końca. W najprostszym przekładzie, jeśli zaczyna pan ubieranie się od bielizny, a potem nakłada pan spodnie, nie może pan nagle zrobić tego na odwrót.

- Nie sądziłem, że to takie ważne w koncertach – bąknąłem, po czym upiłem łyk kawy.- Myślałem, że to nic takiego, mieszać kolejność granych utworów. Zdarzyło się kiedyś panu pomylić kolejność?- Uśmiechnąłem się na samą myśl. Midorima wydawał się kimś, kto wszystko robi perfekcyjnie.

- Nigdy – odparł zgodnie z moim przypuszczeniem.

Napiłem się kawy, rozkoszując się zarówno jej smakiem jak i towarzystwem Midorimy. Nigdy nie próbowałem nawet wyobrazić sobie, jaki może być ten człowiek na co dzień – kiedy oglądałem jego koncert, wydawał się poważny i dystyngowany. Dokładnie taki sam był teraz, ale odnosiłem wrażenie, że była w nim też doza ironii, być może egocentryzm, a już na pewno zuchwałość. Choć może przy tym ostatnim się myliłem – czytałem o Midorimie, wiedziałem więc, że od małego był wychowywany w surowym środowisku. Być może nie nauczono go pokory. Być może nie pokazano mu, czym jest skromność.

Ale wcale nie wydawał mi się przez to złym człowiekiem. Zaproponował mi przecież kawę, ugościł w swoim mieszkaniu – mnie, zwykłego szarego obywatela.

Jeśli czasem człowiek czuje się jak robak w obliczu kogoś przystojniejszego, bogatszego i popularniejszego od niego, to właśnie w tej chwili powinienem się czuć w ten sposób.

A nie było tak.

Siedziałem na stołku barowym w apartamencie pełnym przepychu, modnie urządzonym, piłem kawę, której opakowanie było zapewne warte tyle co moja taksówka. Ubrany w zwykłe dżinsy i bluzę, postawiony naprzeciw eleganckiemu mężczyźnie z idealnie zaczesanymi i zadbanymi włosami.

Powinienem się czuć bardzo nie na miejscu, jak typowy plebs, jak rasa podczłowieka. Ale nie czułem się tak, przeciwnie wręcz.

- Zagrać panu?- zapytał nagle Midorima, wbijając we mnie chłodne spojrzenie swoich zielonych oczu.

- Yyy.- To pytanie na kilka sekund wytrąciło mnie z równowagi.- Jasne, że tak! To znaczy, bardzo proszę, Midorima-san!

- Niech pan pójdzie za mną – polecił, wstając od kuchennej lady.

Posłuchałem polecenia jak wierny piesek. Zeskoczyłem ze stołka i, po krótkiej chwili namysłu, chwyciłem kubek z resztką kawy i podążyłem za Midorimą.

Przeszliśmy przez salon, minęliśmy podwyższeniem z kompleksem wypoczynkowym, a następnie skręciliśmy w niedługi korytarz. Stamtąd Midorima poprowadził mnie do kolejnego pomieszczenia.

Kiedy przekroczyliśmy próg, stanąłem jak wryty.

To był zupełnie inny świat. Tak jak w kuchni i salonie wszystko było uporządkowane, poukładane i czyste, tak w tym pomieszczeniu panował istny chaos.

Pokój, który miał kształt ośmiokąta, urządzony był w stonowanych kolorach beżu i brązu. Podłogę pokrywał wspaniały, ozdobny dywan w czarne i kremowe zawijasy, a ściany były wnękami wyłożonymi półkami, na których piętrzyły się puchary, statuetki, coś w rodzaju wieszaków na medale, kilka fotografii oraz książek. Nic nie było poukładane, zupełnie jakby Midorima każdą swoją wygraną czy pamiątkę kładł w losowym miejscu, by już po chwili została zapomniana.

Mniej więcej pośrodku stało pianino – piękne, ciemnobrązowe, błyszczące. Tuż obok niego zaś stał stolik, na którym rozsypane były kartki pełne zapisanych pospiesznie nut. Jedne zdawały się być wyrwane ze specjalnego zeszytu przeznaczonego typowo do muzyki, inne zaś nabazgrane zostały na zwykłych czystych kartkach.

Oniemiały, rozglądałem się wokół z zachwytem. Ten pokój był wprost przepiękny – prawdziwa pracownia artysty. Podobał mi się ten rozgardiasz, ten bałagan na stoliku, nawet te niepoukładane puchary i statuetki. Była ich cała masa, i chociaż miejsca jeszcze było sporo i można było je poukładać, to jednak miały w sobie one wielki urok, stojąc niekiedy w uścisku.

- Jak tu pięknie – powiedziałem mimowolnie.

Midorima nie odpowiedział. Zdjął z siebie marynarkę i rzucił ją bezwiednie na parapet; zajął miejsce przy pianinie. Myślałem, że strzyknie palcami jak każdy pianista w takiej chwili, ale on tego nie zrobił – sięgnął do stolika i zaczął przewracać kartki w taki sposób, jakby dokładnie wiedział, w którym miejscu sterty znajduje się zapis, którego szukał.

- „Da capo al fine” – powiedział sztywno, jakby te słowa nie chciały mu przejść przez gardło.- Gra pan fragment utworu do da capo al fine, a potem powtarza go pan do fine i kończy utwór.

Nie było tu nigdzie krzesła czy sofy, więc po chwili zastanowienia po prostu usiadłem na środku podłogi z kubkiem kawy w ręce. Wsłuchałem się w rzeczowy ton Midorimy, próbując zrozumieć cokolwiek.

On jednak już nic więcej nie powiedział. Przygotował zapis nut, położył go na pulpicie, po czym poprawił się na swoim miejscu i położył dłonie na klawiszach pianina. Wstrzymałem oddech, wpatrując się w niego z wyczekaniem. Obserwowałem jego palce, które przesunęły się po klawiszach, nie naciskając ich, jakby Midorima głaskał je, witał się z nimi.

Potem zaczął grać.

Melodia, która wydobywała się z instrumentu, była mi dobrze znana – to był jeden z utworów, który Midorima zagrał podczas marcowego koncertu. O ile dobrze pamiętałem, nosił tytuł „Closeness”. Jego spokojne i czułe dźwięki rozbrzmiały w pokoju, odbijając się echem w moim sercu i duszy, a ja nie mogłem poradzić nic na to, że uśmiechnąłem się do moich wspomnień. Pamiętam dobrze, jak szybko się od nich uzależniłem, gdy usłyszałem je po raz pierwszy.

Jego gra trwała około dwóch minut – zawsze to w nim lubiłem. Utwór opowiadający o bliskości i trwający niespełna minutę i trzydzieści sekund niezwykle mnie uderzał. W magiczny sposób przedstawiał prostotę i przemijalność ludzkich uczuć, przypominał jak krótkie jest ludzkie życie i jak ważne jest, by muzyka naszej duszy grała jak najłagodniej, zgodnie z nutami, które zapisane są w naszych sercach. Tak to sobie przynajmniej interpretowałem, tak lubiłem wyobrażać.

Koniec. Midorima odsunął palce od klawiszy, położył je swoich udach. Wpatrywałem się w niego oczarowany, nie będąc w stanie się odezwać. Mogłem zachwalać jego utwór, mówić jak bardzo mi się podobał i jak bardzo go doceniam, ale czy to miało jakiś sens? On pewnie słuchał tego za każdym razem.

- Ten utwór nazywa się „Closeness” – powiedział Midorima, co dobrze wiedziałem.- Ludzie uważają, że jest taki krótki, bo ukazuje przemijalność ludzkich uczuć oraz żyć, pokazuje jak przytłaczająco przelotna może być bliskość; da capo al fine przez krytyków uznawane jest za koło historii, ciąg losu. Ale nie to miałem na myśli, kiedy komponowałem ten utwór. Jest łagodny, ale to złuda, jest krótki, bo uczucia nie trwają długo. Są różne, zmienne, kapryśne.- Mężczyzna poprawił swoje okulary na nosie.- I powtarzają się, tak samo kłamią, tak samo zwodzą.

Chwycił kolejną kartkę ze sterty i położył ją na pulpicie. Zagrał kolejny utwór, tym razem rozpoznałem w nim „Cold tears”. Ten utwór był ostrzejszy, dźwięk nut zdawał się głośniejszy i dłuższy, jakby chciał przed czymś ostrzec. Nie należał do moich ulubionych, choć słuchałem go całkiem regularnie.

- „Cold tears” – powiedział Midorima po czterech minutach grania.- Jakby pan go zinterpretował?

- Hmm...- Zastanowiłem się przez chwilę. Oczywiście, odkąd zacząłem słuchać tych melodii, starałem się je na swój sposób zinterpretować, ale nigdy nie musiałem tego nikomu tłumaczyć. Zachowywałem to dla siebie.- Jeśli miałbym to opisać…

- Prostymi słowami, tak jak pan czuje.

Pomyślałem jeszcze chwilę. Midorima patrzył na mnie, siedzącego na podłodze. Najwyraźniej nie miał zamiaru zaproponować mi żadnego krzesła.

- Nieodwzajemniona miłość – powiedziałem po chwili.- Zwykle takie utwory są smutne i powolne, ale zawsze wydawało mi się, że ten pokazuje sytuację z innej strony, z tej, kto tych uczuć nie odwzajemnia.

- Błędnie – powiedział Midorima twardo, a ja zamrugałem.- Nie twierdzę jednak, że to źle. Zawsze denerwowało mnie w ludziach, że ich interpretacje są jednakowe, że za bardzo skupiają się na prędkości melodii, a nie na wydźwięku nut, że zbyt dużą uwagę poświęcają samemu tytułowi. Tytuł nie ma tu nic do rzeczy, jest tylko ozdobą – nie musi pan mieć udekorowanego tortu, żeby go zjeść, prawda?

- Więc… o czym opowiada ten utwór?- zapytałem, szczerze zaciekawiony.

- O kłamstwach – odparł. W jego głosie usłyszałem coś na wzór żalu, a może rozgoryczenia.- O kłamstwach, które się słyszy. Zimne łzy to metafora tego, jak człowiek cierpi we własnej radości. Może być przekonany, że jest szczęśliwy, ale są rzeczy, o których się nie wie. Gdyby spojrzeć z boku na życie tej osoby, gdyby widzieć kłamstwa, jakimi jest karmiony, czy to nie właśnie to by się dostrzegło? Łzy, których on sam nie czuje, których nie jest nawet świadom.

Skinąłem głową powoli. To miało sens. Gdyby wziąć to dosłownie „zimne łzy” każdy poczułby na swoich policzkach, ale ta metafora w jakiś sposób do mnie przemawiała. Zimne, jak zimne bywają kłamstwa.

- Tytuł to tylko ozdoba – powtórzył cicho Midorima.

Patrzyłem, jak sięga do sterty i wertuje kolejne kartki, do momentu aż znalazł tę, której szukał. Położył ją niedbale na pulpicie i znów spojrzał na mnie z góry.

- Spróbujmy więc bez tytułu – powiedział.

Zrobiło mi się gorąco, kiedy zaczął grać. Nie znałem tego utworu, podejrzewałem, że była to melodia, której jeszcze nie opublikował, nie przedstawił światu. Czułem tym większy stres, bo spodziewałem się, że kiedy zakończy grę, zapyta mnie o interpretację.

Zamknąłem więc oczy i wsłuchałem się w wydźwięk. Melodia była… surowa. Brzmiała jak głos rodzica, który karze dziecko, jak decyzja sądu w sprawie skazanego. To ten typ muzyki, która rozbrzmiewa w starych czarno-białych filmach, kiedy główny bohater patrzy nadchodzącej śmierci w oczy, zaprowadzony w ślepą uliczkę, niezdolny do ucieczki.

Potem jednak zmieniła się i przez chwilę brzmiała bardzo melodyjnie, delikatnie, jakby na chwilę nabrała nadziei – po to by znów zabrzmieć złowrogo i zakończyć się słabym, piskliwym płaczem.

Nie byłem pewien, ile trwał utwór, za bardzo skupiłem się na jego słuchaniu. Kiedy zapadła cisza, jeszcze przez chwilę milczałem. Midorima nie przeszkadzał mi, nie odezwał się, dopóki nie uniosłem głowy.

- Jakby pan nazwał ten utwór?- zapytał.

Znów mnie zaskoczył. Spodziewałem się, że spyta o interpretacje, nie o tytuł. Musiałem zastanowić się dłuższą chwilę. Midorima czekał cierpliwie.

W pierwszym odruchu chciałem użyć banalnych nazw, takich jak „Ucieczka” lub „Nadzieja”. Ale zamiast tego, po chwili namysłu, odparłem niepewnie:

- Coś jak… „Gra”?- Milczał, więc zgadywałem, że czeka na rozwinięcie.- Brzmiało jak zabawa w kotka i myszkę, choć nie w humorystycznym znaczeniu. Tak jakby gra toczyła się o coś poważnego.- Poczułem, że się rumienię. Czułem się jak na sprawdzianie w szkole, na który się nie przygotowałem.

Midorima poprawił swoje okulary, przymykając jednocześnie oczy.

- Interesujące – powiedział.- Nie postrzegałem tak tego utworu, gdy go komponowałem, ale chyba mógłbym powiedzieć, że w pana języku brzmi podobnie.

Nie wiedziałem, czy „mój język” oznacza język plebsu, ale nie pytałem go to. Wahałem się, czy poprosić o wyjaśnienie jego uczuć, gdy tworzył tę melodię, lecz on sam zaczął mówić:

- Ten utwór to nieustanna walka. To czas, kiedy człowiek zmaga się z trudnościami losu i stawia mu czoła. Doznaje chwili, gdy pierwsza potyczka mija, gdy strony słabną, zbierają siły, po to by znów rozpocząć batalię. Można by pomyśleć, że cicho brzmiące zakończenie tego utworu to jednocześnie koniec, wygrana którejś ze stron… ale w rzeczywistości jest to przeniesienie się na inny teren. Kiedy wypłowieje ziemia, kiedy zrówna się z nią wszystko to, co otacza nas wokół, nie ma już czego niszczyć. Więc trzeba przenieść się dalej. Bo to otoczenie budzi w nas chęć do walki. Kiedy mamy o co się bić, kiedy mamy co tracić, wojna ma dla nas sens. Jedyne, co przestaje istnieć, to otoczenie. Dlatego ten utwór nazwałem „Existance”. Ku chwale temu, co niszczymy. Ale pana interpretacja też mi się podoba – dodał, choć w jego głosie słychać było zrezygnowanie.

- Dziękuję – bąknąłem.

Kawa była już zimna, został mi ostatni łyk. Bardzo nie chciałem go wypijać, ale i tak to zrobiłem. Na dnie znajdowała się warstewka osadzonego miodu, która osłodziła moje usta oraz przełyk.

Między nami zapadła cisza. Siedziałem dalej na podłodze ze wzrokiem wbitym w pusty kubek, kątem oka jedynie zerkając na pianistę. Jego długie, obandażowane palce pieszczotliwie dotykały klawiszy, jakby chciał je uspokoić, a może oswoić.

Wyglądał pięknie. Artystycznie.

Jego ostatnie słowa dały mi do myślenia. Zastanawiałem się, dlaczego zaczął grać dla mnie te utwory. Czy chciał mi coś przedstawić? Czy chciał mi coś opowiedzieć? Jaka jeszcze prawda kryła się za tym kompozycjami? Jeśli jego utwory były wbrew pozorom tak pełne żalu i rozgoryczenia, strachu i obaw… to co wydarzyło się w jego życiu?

Nie wiem, jak długo trwała ta cisza, ale w końcu przerwał ją.

Zaczął grać kolejną melodię, której nie znałem.

Ta była zupełnie inna… Była jak odpowiedź na pytanie, które właśnie zadałem sobie w myślach.

Zaczęła się spokojnie, leniwie, wręcz łaskawie – ciche dźwięki opatuliły mnie niczym matka trzymająca swe dzieciątko w objęciach. Tak blisko i ciepło, czułem jakby moja własna mama była tuż obok, jakby za pomocą tych nut śpiewała do mojego ucha kołysankę, bujając mnie w ramionach. Uczucie bezpieczeństwa i miłości obezwładniło mnie.

Muzyka lekko przyspieszyła, jakby chciała przeminąć czas, przewinąć kolejne wydarzenia, kolejne etapy dorastania. Drgania, które usłyszałem były jak zgrzyty, jak ostrzeżenie przed czającym się za rogiem złem. Nie były łatwo wychwytywane dla ucha, musiałem zamknąć oczy i wsłuchać się w nie, rozpoznać je.

Kolejny fragment brzmiał ciągiem podobnie – był… „klasyczny”, choć czułem jeszcze te drgania, ten ciągły niepokój. Historia toczyła się dalej, ciągle szczęśliwie, ale jednocześnie niepokojąca.

Uspokoiła się i nagle przeszła w bardzo powolną i smutną, wręcz żałobną. Uczucie bezpieczeństwa minęło, pojawiła się pustka i przemożny smutek; mama zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu i choć pod zamkniętymi powiekami widziałem połyskujący w powietrzu lśniący pył, jedyną pozostałość jej obecności, to jednak nie czułem już jej w żadnym stopniu, nawet wspomnieniem. Fragment trwał długo – czułem cierpienie, strach przed tym, jak będzie wyglądał ciąg dalszy.

Rozwijał się powoli, ostrożnie, jak zranione zwierzę, które pamiętało pułapki zastawione przez myśliwego. Zgorzkniale, w sposób pozbawiony wszelkich ciepłych uczuć, tak jakby został już tylko żal do świata.

A potem nagle promyk nadziei – po ciszy, która nastąpiła, usłyszałem delikatne brzmienia pojedynczych nut, niczym kroki po schodach do nieba. Powolutku i pocichutku, jak dopiero co zakwitający pączek, jak rozchylane powieki oczu, które po raz pierwszy mają zobaczyć świat. Eksplozja kolorów objawiła się szybszym tempem, radosnym, szczęśliwym, wesołym – pełnym upragnionego życia.

Trwała tak i trwała, a ja czułem się błogo i nie chciałem, by to się kończyło. Ale byłam w stanie wyczuć zmianę w brzmieniu, w tonach, w tempie. Prawie niezauważalnie zwalniało i wzmacniało się, aż na koniec zamieniło się w ciężkie, ponure nuty.

Byłem rozgoryczony. Nie takiego zakończenia oczekiwałem i ciągle trwałem w myśli, że jeszcze jakoś się to ułoży. Że znów wstanie słońce, ogrzeje mnie czułym pocałunkiem, a ja zapomnę, zapomnę o tym, co było złe i będę żył dalej – tak jak wtedy, na koncercie, kiedy doznałem nawrócenia, a moja nadzieja wróciła jak stęskniona kochanka.

Ale było za późno. Melodia była gorzka, ale nie smętna – tak jak uczucie, kiedy godzisz się z porażką, kiedy godzisz się ze swoim losem, i choć nie odczuwasz szczęścia, kroczysz ramię w ramię z własnym przeznaczeniem, nie próbując już niczego zmieniać.

A potem następuje koniec.

To nie „da capo al fine”.

Nawet nie starałem się ukryć przed Midorimą własnych łez. Z opuszczoną głową i zamazanym wzrokiem wbitym w pusty kubek, rozpaczałem w głębi ducha nad opowiedzianą historią. Łkałem cicho, z trudem opanowując drżenie ramion i brak tchu, gdy wstrzymywałem powietrze w marnych próbach uspokojenia się.

Nie usłyszałem, kiedy Midorima wstał, ale zobaczyłem cień na podłodze, a potem jego stopy przy mnie. Poczułem ciepło bijące od jego ciała – ukucnął przede mną, nachylił się ku mnie. Chwycił moją dłoń, odsunął ją delikatnie, po czym drugą ręką uniósł mój podbródek. Obandażowanymi palcami pogłaskał mnie po policzku, ocierając z niego łzy.

- Nie płacz – powiedział cicho.- To nie twoja historia.

Jego słowa sprawiły, że rozpłakałem się jeszcze bardziej.

On też to wiedział. Czuł, że przeżywam zagraną mi opowieść dokładnie tak jak on, gdy komponował ten utwór. I nawet jeśli nie interpretowałem wszystkiego tak, jak on chciałby, bym rozumiał, to wciąż nić porozumienia, która się między nami zawiązała, była mocna.

Kiedy uwolnił moją dłoń, otarłem nią policzki i oczy. Czułem, jak zaczynają mnie piec od pocierania. Pociągnąłem nosem, próbowałem się uspokoić, ale mój oddech był urywany i nieregularny.

Wtedy on znów pogładził mnie po policzku. Nachylił się nade mną i pocałował mnie.

Jego usta były wąskie i twarde, ale sama pieszczota nie była mocna, wręcz przeciwnie – kryła się w niej jakaś delikatność, a nawet szczypta czułości. To zaskoczyło mnie chyba bardziej niż sam akt, którego zupełnie się nie spodziewałem. Facet całujący drugiego faceta? Całujący mnie?

Nie rozumiałem.

Midorima odsunął się lekko, spojrzał mi prosto w oczy.

- Jeśli pan chce – powiedział wyraźnie. Nie dokończył całego zdania, ale przecież nie musiał. Zrozumiałem, o czym mówi.

- Nie jestem gejem...- wymamrotałem cicho, czując, że na moje policzki występuje rumieniec.

- Nie oczekiwałem, że pan jest – powiedział.- Do niczego pana nie namawiam. Może pan zostać, może pan wyjść. Nie podejmę decyzji za pana.

Wstał niespiesznie. Odwrócił się ode mnie i znów podszedł do pianina. Wziął tych kilka kartek, które wcześniej wygrzebał ze sterty, po czym z powrotem je na nią rzucił – niedbale, tak jakby nic dla niego nie znaczyły.

Dlaczego mnie chciał?

Czy to przez tę nić porozumienia, którą wyczułem, gdy ocierał moje łzy? Czy to coś, co we mnie dostrzegł on sam? Może byłem w jego typie, a może po prostu miał taki kaprys, może po prostu byłem pod ręką, albo mu się spodobałem.

Nie wiedziałem tego. I nie pytałem.

Wstałem z podłogi powoli, czując zawroty głowy. Kotłowało się we mnie od uczuć: wcześniejsza mieszanka szczęścia, potem niepokoju, strachu, cierpienia i w końcu zrezygnowana, pomieszana z zaskoczeniem i niepewnością po nagłym pocałunku… To wszystko wytrącało mnie z psychicznej równowagi.

Bez słowa wyszedłem z pokoju i przeszedłem do kuchni. Odłożyłem pusty kubek do zlewu. Midorima nie wyszedł za mną. Nigdzie go nie widziałem. Mogłem po prostu wyjść z mieszkania, nie żegnając się, i zapomnieć o jego propozycji. W zasadzie to właśnie powinienem był zrobić – byłem w trakcie pracy i domyślałem się, że telefon, który zostawiłem w taksówce, od ostatniej godziny rozbrzmiewa w ciemnościach.

Wróciłem do pokoju z pianinem.

Ale Midorimy tam nie było. Wyszedłem więc i niemal na palcach przeszedłem korytarzem dalej. Cicho postępując krok po kroku, dotarłem do rozchylonych drzwi kolejnego pomieszczenia, z którego sączyło się słabe światło. Zajrzałem do środka i zobaczyłem go.

Właśnie zdejmował koszulę. Stał odwrócony do mnie plecami, więc gdy pozbył się tej części odzieży, zobaczyłem jego szerokie, muskularne ramiona i umięśnione plecy. Jego sylwetka nie wyglądała jak typowego pianisty – była sylwetką kogoś, kto regularnie ćwiczył. Skóra była blada, napięta, podkreślała twarde muskuły.

Stanąłem u progu, opierając się o framugę. Czułem, że nadal mam mokrą twarz i czerwony nos, ale nie tym się przejmowałem.

Usłyszałem dźwięk rozpinanej klamry.

- Nie zwykłem stawiać ludzi przed czymś, z czym nie mieli do czynienia – powiedział Midorima, jakby chciał usprawiedliwić zarówno siebie jak i mnie. Jakby czuł, że decyzja, która miała zostać przeze mnie podjęta, będzie dla mnie zbyt ciężka, bym sam mógł ją udźwignąć.

Nie musiałem się odzywać. Wiedziałem to.

- Pozwól mi się tym zająć – dodał cicho.

Miałem zamknięte oczy, kiedy mnie rozbierał. Jego palce nawet nie dotknęły mojej skóry, kiedy zdjął ze mnie bluzę i kryjący się pod nią t-shirt. Ich opuszki nawet mnie nie musnęły, kiedy rozpinał klamrę mojego paska i zamek spodni.

Dopiero kiedy byłem już całkiem nagi, kiedy on stał przede mną, tak blisko, poczułem zapach i dotyk jego skóry; nasze klatki piersiowe otarły się o siebie, gdy Midorima dłonią unosił mój podbródek a sam nachylał się do pocałunku.

Odruchowo zacisnąłem dłonie w pięści. Nie wiedziałem, czy mi się to podoba, czy nie – to miało być zupełnie inne doświadczenie seksualne, takie, którego jeszcze nie pojmowałem. Oddawałem się pieszczocie biernie, bo nie wiedziałem, jak na nią odpowiedzieć.

Jego dłoń musnęła moje ramię, a silny dreszcz przeszedł przez całe moje ciało. Midorima przerwał pocałunek i przez chwilę nie czułem nic; gdy rozchyliłem powieki, napotkałem spojrzenie jego zielonych oczu. Opuszczoną nieco dłoń teraz uniósł powoli ku mojej twarzy, po czym wsunął palce w moje włosy i przeczesał je łagodnym ruchem.

Nic nie powiedział. Chwila wahania minęła, i kiedy znów pochylił się, by mnie pocałować, rozchyliłem usta i odpowiedziałem własnym pocałunkiem.

Jego język był nieco szorstki, ale nie nieprzyjemny. Ciepły, wilgotny od śliny, przesuwał się w moich ustach, dotykał mojego języka, jak gdyby zapraszał go do tańca. Czy to on przysunął się do mnie o krok, czy byłem to może ja, nie wiedziałem. Ale znaleźliśmy się bliżej siebie, i kiedy Midorima znów mnie dotknął, nie oponowałem.

Całowaliśmy się, stojąc pośrodku jego sypialni. Jedną dłoń położył na mojej talii, drugą cały czas miał wsuniętą w moje włosy; dzięki temu miał kontrolę nade mną i mógł lekkim naciskiem na policzek dać mi sygnał, bym przechylił głowę w prawo bądź w lewo, czy może opuścić podbródek, czy przeciwnie, unieść go.

W końcu doszło do tego, że i ja go dotknąłem. Uniosłem obie dłonie i ułożyłem je na jego ciele – jedną na talii, drugą wyżej, w okolicy żeber na plecach. Jego skóra była chłodna i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie jest mu zimno, ale to szybko wypadło mi z głowy. Tak jak wszystko inne, zresztą.

Pociągnął mnie za sobą niezauważalnie. Całując mnie, kroczek po kroczku przesuwał się w kierunku łóżka, trzymając mnie w objęciach. Nim się zorientowałem, dotarliśmy do jego skraju.

Położyliśmy się niespiesznie, w przerwie między pocałunkami, jakby to była zupełnie naturalna rzecz. Ja na plecach, on na mnie, choć dłońmi opierał się o materac, by nie obciążyć mnie całym ciężarem swego ciała.

Tylko ja miałem wolne ręce. Chciałem dotknąć jego włosów i dziwne było to uczucie, kiedy dotarło do mnie, że mogę to zrobić – że mam jego nieme pozwolenie. Uniosłem więc dłoń i przeczesałem jego włosy, poczułem ich miękkość. Były gładkie i sprężyste, czułem na nich jeszcze odrobinę żelu do włosów. Wkrótce fryzura Midorimy miała ułożyć się w nieładzie, potargana moimi palcami.

Długo się całowaliśmy. Nie wyczuwałem w pianiście żadnego zniecierpliwienia. Nie wyglądał też na takiego, który cieszył się z mojej bliskości – a jednak jednego byłem pewien; potrzebował jej. Tutaj, teraz, pragnął nie tylko mojego ciała, ale także samej obecności, tego połyskującego pyłu z jego utworu, świadectwa istnienia kogoś materialnego, kto go zrozumiał choć w niewielkim stopniu.

Po jakimś czasie oderwał usta od moich ust, a ja szybko za nimi zatęskniłem. Nawet jeśli kolejne pocałunki czułem na szyi i dekolcie, a potem coraz to niżej mego ciała, myślami wciąż byłem przy jego ustach. Zamknąłem oczy i pozwoliłem oddać się tej chwili.

Mój członek był jeszcze miękki, kiedy brał go do ust. Może to przez niedosyt pocałunków, może przez to, że to był mój pierwszy raz z innym mężczyznom i ciało nie reagowało takim poziomem podniecenia jak przy chwilach, które były dla mnie naturalnie erotyczne.

I znów ten lekko szorstki, wilgotny język. Midorima jego koniuszkiem kreślił kółka na samym czubku mojego penisa. Zwilżał go stopniowo, całując to z prawej, to z lewej strony, zostawiając po swych pocałunkach mokre ślady. Zagryzłem lekko wargę, kiedy poczułem znajomy przypływ ciepła, sunący od kręgosłupa aż po krocze. Coraz bardziej podobała mi się ta pieszczota.

Wkrótce już nie tylko język ale i wargi Midorimy pracowały. Kiedy wziął go do ust, głośno wciągnąłem powietrze i odruchowo wygiąłem kręgosłup. Zacisnąłem powieki, palce wczepiłem w miękką pościel.

Jeszcze nigdy nikt mnie tak nie pieścił. To nie było oddanie, to nie było doświadczenie, to nie była miłość – to było bardziej jak… Nie potrafiłem do niczego tego przyrównać. Czułem się, jakby Midorima poświęcał tyle zaangażowania w nasze zbliżenie, co w grę na pianinie. Nie zależało mu na jak najlepszym efekcie, nie chciał zrobić jak najlepszego wrażenia – zależało mu na tym, by coś przedstawić tym, co robił.

Z każdą kolejną chwilą twardniałem coraz bardziej. Mój członek stał się na tyle sztywny i do tego wilgotny, że Midorima bez problemu już mógł się nim zająć. W półmroku jego sypialni, spod na wpół przymkniętych powiek widziałem jak jego głowa porusza się w górę i w dół, czułem jego wargi zaciskające się na wrażliwej skórze mojego członka.

Mój oddech przyspieszył. Znów przypomniałem sobie, że mam wolną rękę do dotykania go – sięgnąłem więc do jego głowy i obie dłonie położyłem na niej. Kiedy ta opadała w dół, przyciskałem ją odruchowo nieco mocniej, pospieszałem.

Byłem już bliski końca, ale on to wyczuł. Zatrzymał się, wciąż z członkiem w swych ustach, poruszał jeszcze językiem, drażnił mnie. Po chwili powoli się wycofał, a ja poczułem, jak fala ciepła uspokaja się i cofa ostrożnie, leniwie.

Oddychałem głęboko, by uspokoić przyspieszony puls i szybkie bicie serca. Midorima tymczasem wstał z łóżka i podszedł do regału. Patrzyłem kątem oka, jak wyciąga z szuflady opakowanie prezerwatyw. Jeszcze nie do końca oprzytomniałem po intensywnej pieszczocie, ale gdzieś z tyłu umysłu zaświtało mi, że naprawdę mam zamiar uprawiać seks z innym mężczyzną.

Wrócił do mnie. Położył się na boku i otoczył mnie ramieniem, drugą ręką podpierając głowę. Był tak blisko… Czułem zapach jego skóry, słyszałem jego oddech. Palcami wolnej dłoni – lewej, tej owiniętej w bandaże – zataczał wzory na moim torsie.

Nic nie powiedział. Pochylił się ku mojej twarzy i pocałował w policzek. Uśmiechnąłem się mimowolnie, rozbawiony i rozczulony tym gestem. Czułem się zaskakująco dobrze.

Wiedziałem, że czeka, aż dojdę do siebie. Miałem ochotę wykorzystać krótki moment i zapytać go, dlaczego owija bandażem palce. Nie zrobiłem tego jednak. Obróciłem ku niemu twarz, uniosłem się na łokciu i pocałowałem go.

Miło było wrócić do jego ust, znów poczuć ich smak, teraz pomieszany z moim własnym. To było zaskakujące, tak jakbym w pewnym sensie cząstkę siebie odnalazł w nim; rozpoznałem ją. Całowałem go i nie próbowałem się przykładać, nawet nie chciałem się starać – wszystko wychodziło mi naturalnie.

To były moje pierwsze doświadczenia z drugim mężczyzną i nie czułem się w tym pewnie, ale on mnie poprowadził. Był twardy już od dłuższej chwili, mogłem więc od razu ocenić jego wielkość – obawiałem się brać go całego do ust, więc brałem jedynie połowę.

Wiedziałem, co ja sam lubię, i to samo starałem się dawać jemu. Jego palce w moich włosach dodawały mi otuchy, a wkrótce cała jego dłoń była na moim karku i kierowała moimi ruchami. Usłyszałem jego przyspieszony oddech, jego ciężkie westchnięcie. Poczułem, jak mięśnie jego ud napinają się, gdy przyspieszyłem ruchy.

To on dał mi znać ruchem dłoni, bym przestał. Zrobiłem to opornie; podobały mi się dźwięki, które wydawał, brzmiały jak kolejny grany przez niego utwór. Miałem ochotę posłuchać go dłużej.

Nie zauważyłem, by razem z paczką prezerwatyw przyniósł też lubrykant, ale jak się okazało owszem, tak uczynił. Myślę, że doskonale wiedział, iż nie będę miał pojęcia, co z tym zrobić – nie byłem nawet pewien, czego on oczekiwał. Chciał mnie wziąć? A może chciał, bym to ja go wziął?

Otworzył podłużną buteleczkę i wylał jej zawartość na prawą dłoń. Poruszył palcami, rozprowadzając po nich żel, po czym sięgnął do swoich pośladków i wsunął między nie palce.

Przyglądałem się temu, siedząc w kuckach między jego nogami; lewą dłonią trzymałem jego kolano. W półmroku nie widziałem dokładnie wszystkiego, ale sam widok przygotowującego się Midorimy niezwykle mnie podniecił. Poczułem kolejną falę ciepła; nie mogłem się powstrzymać i zacząłem przesuwać dłonią po moim członku, nie spuszczając wzroku z Midorimy.

Jego palce zniknęły w jego wnętrzu. Wolną dłonią on sam również zaczął się onanizować. Czekałem na sygnał, że mogę zacząć.

Nadszedł, kiedy Midorima wyciągnął z siebie palce i przysunął się do mnie, obniżając biodra. W międzyczasie założyłem już gumkę, więc kiedy rozchylił nogi, przysunąłem się do niego.

Mimowolnie, nim włożyłem w niego swojego członka, dotknąłem go palcami. Nie wiem, czy wiodła mną ciekawość, czy może zwykła chęć, ale przesunąłem opuszkami po jego wilgotnym odbycie. Pulsował delikatnie. Kiedy dotknąłem otworu, Midorima westchnął zaskoczony.

Cofnąłem palce. Przysunąłem się bliżej i w końcu wszedłem w niego.

Nie spodziewałem się, że będzie tak łatwo. Uprawiałem już seks analny z kobietami, ale zawsze było bardzo ciasno, mimo przygotowań. Jego wnętrze było miękkie, ciepłe i przyjemnie wilgotne.

Przez chwilę nie poruszałem się, chcąc przywyknąć do tego uczucia. Midorima i tak zdawał się odruchowo zaciskać na mnie co kilka sekund, więc i jemu dałem czas. Kiedy oboje byliśmy gotowi, zacząłem się w nim poruszać.

Początkowo wbijałem się w niego, jednocześnie trzymając jego uda. Ale wkrótce on sam zaczął je trzymać, jakby chciał rozsunąć je jeszcze bardziej i przyjąć mnie jeszcze głębiej. Pochyliłem się więc nad nim i nabrałem rozpędu.

Nie krzyczał, nie jęczał, w zasadzie nie wydawał z siebie żadnego dźwięku prócz przyspieszonego oddechu – a jednak był on tak wymowny, że działał na mnie dużo mocniej niżby działały jęki.

Czułem się dobrze, niesamowicie dobrze. To nie było to samo uczucie, co podczas współżycia z kobietą, choć wydawało mi się, że może być identyczne. Chociaż uprawiałem seks z bądź co bądź zupełnie obcym mi mężczyzną, ta adrenalina, która krążyła w moich żyłach, oddziaływała na mnie ze zdwojoną siłą.

Nie znałem go, a jednak czułem łączącą nas nić więzi. Nie wiedziałem o nim nic, a jednak miałem wrażenie, że wiem, czego ode mnie chce.

I chciałem mu to dać.

Chciałem tego.

Przyspieszyłem i wzmocniłem ruchy. Moje uda uderzały o jego pośladki, ścianki jego odbytu zaciskały się na moim członku coraz częściej i mocniej. To sprawiało mi niewypowiedzianą przyjemność – ciepło rozchodziło się po moim ciele falami, było mi coraz goręcej. Pot wystąpił na moje czoło, a ja czułem, że zatracam się w tych uczuciach, które ogarnęły mnie całego.

Słyszałem jak Midorima zaciska wargi, tłumiąc orgazm. Ja sam musiałem zagryźć mocno wargi, by nie wydać z siebie okrzyku. Doszedłem kilka minut po nim, czując tak natarczywy nacisk na mojego członka, że wraz z falą ogromnej przyjemności pojawił się też ból.

Padłem obok niego, odgarniając włosy ze spoconego czoła i łapiąc oddech. Prócz zaspokojenia seksualnego czułem też zdziwienie, że do takiego aktu doszło tak spontanicznie, i to z mężczyzną.

Z Midorimą Shintarou, jednym z najbardziej cenionych pianistów tego kraju.

Czy to było szczęście, czy przekleństwo, że wybrał właśnie mnie?

A może to nie była kwestia wyboru, lecz przypadku?

Przez dłuższy czas w milczeniu leżeliśmy obok siebie. Tego wieczora wcale nie wymieniliśmy wiele słów i chyba to zaskakiwało mnie najbardziej – to milczące porozumienie, ten pakt ciszy, który zawarliśmy.

Chciałem chwycić jego dłoń – tę obandażowaną – ale powstrzymałem się. Czy nie byłby to zbyt romantyczny gest jak na seksualną przygodę? Czy nie byłoby to zuchwałe z mojej strony?

Milczenie było dobre. Tak samo dobre jak muzyka Midorimy.

- Powinienem wracać teraz do pracy, Midorima-san – odezwałem się w końcu, być może nawet po pół godzinie leżenia w bezruchu u jego boku.

- Hmm – mruknął zielonowłosy. Czyżby przysypiał?

Wstał jednak z łóżka i pozbierał ubrania. Podniosłem się za nim i doprowadziłem do porządku – zużytą prezerwatywę wrzuciłem do kosza na śmieci, który znalazłem w kącie sypialni, obok biurka. Ubrałem się, a potem obaj w milczeniu przeszliśmy korytarzem do holu.

W świetle palącego się w salonie światła zobaczyłem jego potargane zielone włosy. Już nie wyglądał tak elegancko, a jednak podobał mi się równie bardzo.

W holu ubrałem buty. Midorima stał obok. Między nami nie było niezręcznie, choć osobiście nie byłem pewien, co dokładnie czuję. Musiałem wracać do pracy (o ile jeszcze ją miałem, zważywszy że bez słowa uprzedzenia opuściłem ją na co najmniej trzy godziny), ale nie do końca chciałem zostawiać go samego. Seks był świetny, ale samo przesiadywanie w jego obecności też było dla mnie miłe.

- Do widzenia, Midorima-san – powiedziałem w końcu, posyłając mu lekki uśmiech. Skinął mi głową, oparty o ścianę, z rękoma skrzyżowanymi na szerokiej klatce piersiowej.

- Zaczekaj – powiedział nagle.

Odwróciłem się ku niemu, z dłonią położoną na klamce. Midorima odszedł korytarzem, nie było go krótką chwilę. Kiedy wrócił, w dłoni trzymał plik zapisanych nutami kartek.

- Weź to ze sobą.

- To…?- Chwyciłem plik i przyjrzałem się im. Nie znałem się na tego rodzaju zapisach, ale domyśliłem się, co to jest. Ostatni utwór, który Midorima mi zagrał. Spojrzałem na niego z zaskoczeniem.- Jesteś pewien? Nie będziesz chciał tego zagrać? Opublikować? To piękny utwór...

- Już ci mówiłem.- Midorima poprawił swoje okulary. Ton jego głosu był cichy, kojący ale jednocześnie jakby zrezygnowany.- Da capo al fine. Od początku do końca. Ta historia już się skończyła.

Nie do końca rozumiałem jego tok myślenia. Postanowiłem jednak przyjąć ten prezent. Zwinąłem kartki i schowałem je do kieszeni mojej bluzy.

- Dziękuję – powiedziałem szczerze.

- Proszę – odpowiedział całkiem miłym tonem.

Uśmiechnąłem się do niego, nie mogąc się powstrzymać. Patrzył na mnie dłuższą chwilę jakby ze zdumieniem, a potem powoli opuścił wzrok na dół.

- Dziękuję, Takao.- Po raz pierwszy wypowiedział moje nazwisko. Poczułem rumieńce na twarzy, trochę się też zestresowałem. Odruchowo podrapałem się po głowie, śmiejąc nerwowo. To było niespodziewane i… i miłe. Słyszeć jego głos, gdy zwraca się do mnie bezpośrednio.

To był dla mnie zaszczyt.

Choć, oczywiście, nie powiedziałem mu tego. Tak samo jak nie powiedziałem mu, że chciałbym zostać dłużej. Posiedzieć z nim, choćby tylko dla towarzystwa.

Później przez wiele lat zastanawiałem się, czy gdybym tamtej nocy został, on nie popełniłby samobójstwa?

- Do widzenia, Midorima-san – powiedziałem, skinąwszy mu głowę. Gest szacunku i… i dowód więzi, którą między nami czułem.

Nie odpowiedział. Patrzył tylko na mnie. Już chciałem się odwrócić i nacisnąć klamkę, ale przysunął się do mnie powolnym krokiem.

Kiedy chwycił moją twarz w swoje dłonie, znów poczułem to dziwne uczucie – bezpieczeństwo, ciepło i opoka. Złoty pył, świadectwo bliskości.

- Da capo al fine – powiedział cicho, po czym złożył na moim czole pocałunek.- Od początku do końca.

Zrozumiałem to dopiero kilka dni później, gdy w gazecie wyczytałem o tym, że Midorima Shintarou zażył truciznę i zmarł w swoim mieszkaniu. Prawdopodobnie przez cały czas miał ją w walizce, którą wiózł ze sobą tamtego wieczora, i która rozwaliła się, gdy wysiadał z mojej taksówki.

Nie zostawił żadnego listu pożegnalnego. Żadnej notatki. Żadnego testamentu.

Jedyne, co mi po nim zostało, to wspomnienie złotego pyłu i plik zapisanych nutami kartek.

Historia, którą mi opowiedział – od początku, do końca.



THE END












*Isetan – dom towarowy w Tokio


4 komentarze:

  1. Po 1 nie. Po 2 dlaczego? Po 3 jak tak można. Ja się czuję wstrząśnięta tym co przeczytałam. Ja po prostu nie wytrzymam. Biedny Midoś ja nie dam rady teraz wrócić do funkcjonowania. To było takie ładne, takie przyjemne, takie spokojne że teraz nie wiem co ze sobą zrobić. Pomocy, jak ja mam wrócić do rzeczywistości?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. P-przepraszam ;__; Proponuję może poczytać jakieś zabawniejsze opowiadania? A-a może obejrzeć jakąś komedię? Z...zabić mnie, ewentualnie? ;__;

      Usuń
    2. Zabić nie zabije bo kto produkuje lepsze gej porno jak nie ty? Poczekam więc mając nadzieję, że następny taki gej shocik będzie weselszy a jak nie to i tak przeczytam ( ╹▽╹ )

      Usuń
    3. No to całe szczęście ♥♥

      Usuń

Łączna liczba wyświetleń