[MU] Rozdział trzydziesty drugi



    Ciężko było mi ukryć irytację, kiedy następnego dnia dowiedziałem się, że moje spotkanie z Marco będzie musiało jeszcze poczekać.
    Gdy popołudniem, około godziny piętnastej, wylądowaliśmy wraz z panią porucznik Hanji w Utopii, chciałem pędzić do mojego mentora natychmiast, w chwili, w której tylko postawiłem swoją nogę w hali numer cztery. Rozglądałem się zawzięcie z nadzieją, że Marco sam dowiedział się o moim powrocie i przyszedł mnie przywitać, lecz niestety, nigdzie nie było go widać.
    Zatrzymała mnie sama pani porucznik Hanji, kiedy próbowałem pożegnać ją salutem.
–    Chyba nie sądzisz, że polecisz teraz do swojego pokoju i walniesz znowu w kimę, Jeaneczku?- zapytała matczynym tonem, biorąc się pod boki.- Musimy w tej chwili zjawić się u Levi'a i złożyć mu raport, inaczej obu nas ze skóry obedrze! I nie myśl, że używam metafory. No chodź, chodź!- zawołała, biorąc mnie pod ramię i ciągnąc za sobą.
–    Czy wysłała pani raport na temat odnalezienia mnie, pani porucznik?- zapytałem.
–    Tak.- Skinęła głową.
–    To...
–    Mam go przy sobie.
–    Proszę?!
–    Och, stwierdziłam po prostu, że skoro i tak wracamy do Utopii, to nie ma sensu wysyłać raportu poprzez zwiadowcę! Samolotem i tak dotarłoby szybciej, poza tym Levi nie znosi papierkowej roboty, i tak będziesz musiał mu się wyspowiadać, bo nie będzie mu się chciało czytać całego raportu.
    Wydałem z siebie dyskretne westchnienie i wywróciłem oczami, starając się nie okazać po sobie irytacji. Skoro szanowny kapitan Levi nie lubi czytać raportów, to po co w ogóle zgadzał się na zostanie kapitanem?! Pewnie on też, podobnie jak ja, dostał takie stanowisko, bo pozostali byli gorsi...
    Skarciłem się w duchu za tę myśl. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że kapitan Levi to świetny żołnierz i na stanowisku kapitana sprawuje się bardzo dobrze. Po prostu przemawiała przeze mnie gorycz, ponieważ odciągano mnie od spotkania z Marco, na które czekałem przecież kilka dni.
    Bodt pewnie cały czas sądził, że nie żyję – zakładając, że się o tym dowiedział. Choć może jednak nie udało mu się dotrzeć do raportu porucznik Hanji i żył w niewiedzy.
    W sumie... fajnie by było, gdyby jednak myślał, że zginąłem. Ciekaw byłem, jaką zrobi minę na mój widok.
–    No dobrze, Jeaneczku, składałeś już kiedyś raport Levi'owi, prawda?
–    Tak, pani porucznik – odpowiedziałem.- Po mojej pierwszej misji.
–    W takim razie wiesz, że Levi nie lubi urzędowych ceregieli – stwierdziła.- Pamiętaj więc, żeby pominąć swoje stanowisko, od razu przejdź do złożenia raportu. Na chwilę obecną Levi jest przekonany, że zginąłeś, dlatego zacznij historię od samego początku, czyli od momentu, w którym twój samolot został zestrzelony.
–    Uhm, pani porucznik?- zapytałem cicho, kiedy stanęliśmy przed drzwiami prowadzącymi do biura kapitana Levi'a.
–    O co chodzi?
–    Czy powinienem powiedzieć o tym, że to jeden z naszych mnie postrzelił? Nie chciałbym chyba zrzucać winę na zmarłego...
–    W ferworze walki często zdarza się przez przypadek postrzelić przyjaciela – odpowiedziała Hanji.- Mów tylko prawdę, Jean. Levi to mała żmija, zawsze wyczuje, kiedy człowiek coś przed nim kręci.
    To powiedziawszy, Hanji zapukała do drzwi i od razu je otworzyła, przywołując na twarzy radosny uśmiech.
–    Levi, dobre wieści! Jeaneczek jednak żyje!
    Wszedłem za panią porucznik do pomieszczenia z dość niepewną miną i zamknąłem za sobą drzwi. Kapitan Levi siedział za biurkiem nad plikiem jakichś dokumentów, jednak gdy weszliśmy do środka, uniósł głowę i spojrzał najpierw na Hanji, a potem na mnie.
–    Trzeba było od razu mówić, że umiesz zmartwychwstawać, częściej byśmy posyłali cię na misje – powiedział znajomym tonem głosu.
–    Dzień dobry, panie kapitanie – wydukałem.
–    Siadajcie.- Levi machnął ręką w kierunku krzeseł.- Powiedziałbym, że dobrze was widzieć, sierżancie, ale wiem, że przyszliście zawracać mi dupę kolejną opowieścią ze swojego bogatego żołnierskiego życia. No ale nic, jak mus to mus – westchnął, odrzucając na bok długopis i odsuwając plik papierów. Oparł się wygodniej o oparcie krzesła i wbił we mnie przenikliwe spojrzenie.- Zaczynaj. Tylko, błagam, w skrócie. Szczegółowy raport sporządzisz później i przekażemy go Erwinowi, niech sam sobie czyta te cholerne wypracowania na dwadzieścia stron.
    Posłusznie streściłem kapitanowi przebieg bitwny nad Iariho, mój wypadek oraz to, jak dostałem się do Krolvy i czego się tam dowiedziałem. Nigdy do tej pory nie widziałem na jego twarzy innych emocji nic znudzenie, czy też obojętność pomieszana z pogardą, jednak tym razem dało się dostrzec narastający gniew. Nic zresztą dziwnego – każdy z poruczników, któremu opowiedziałem moją historię, reagował w ten sam sposób.
    Początkowo wahałem się, czy nie powiedzieć kapitanowi o spotkaniu z Erenem, jednak ostatecznie uznałem, że powinienem także jemu skłamać w tej kwestii. Po pierwsze, gdybym zmienił zdanie i teraz powiedział o Erenie, miałbym przez to kłopoty, ponieważ i tak dopuściłem się złamania zasady i okłamałem poruczników nie tylko Utopii, ale także Yarckel i Ehrmich, do których dotarł mój raport. Po drugie zaś – naprawdę wierzyłem, że pewnego dnia spotkam Erena. Jeżeli będę miał wówczas okazję uratować go przed moim własnym wojskiem, z pewnością tak uczynię.
    Opowiedziałem więc o „pani Erminie”, która w obozie dowódcy sprawowała nade mną pieczę i zajmowała się porządkami. Kłamstwo przyszło mi bez trudu, ani trochę się nie denerwowałem, nawet patrząc kapitanowi prosto w oczy. Dla mnie to była błahostka – nie wyobrażałem sobie wręcz, by Levi mógł w jakikolwiek sposób odkryć, że moje słowa były nieprawdą. A ponieważ tak uważałem, nie mogło być inaczej.
    I nie było.
    Na koniec bowiem Levi pokiwał lekko głową, w zamyśleniu stukając długopisem o blat biurka. Siedział na krześle nieco bokiem, z nogą założoną na nogę i choć czasem sprawiał wrażenie zniecierpliwionego, uważnie wysłuchał mojego raportu do samego końca, czyli do momentu, w którym Farlan opatrzył moje rany w kwaterze, a laborant pobrał próbkę mojej krwi.
–    Mam nadzieję, że żadne świństwo nie pływa w naszych rzekach, bo będziemy musieli zmusić żołnierzy do wypijania własnych sików, żeby nam nie poumierali – mruknął. W jego mniemaniu pewnie był to żart, ale ani ja ani pani porucznik Hanji nie uśmiechnęliśmy się.
–    Przywiozłam ze sobą raport, bo nie było sensu wysyłać go przez zwiadowcę, skoro dotarłam do Utopii szybciej – powiedziała Hanji, wręczając Levi'owi kilka kartek.- Są tutaj dokładne zeznania Jeana spisane przez Farlana, jak zawsze opatrzone jego własnym komentarzem.
–    Nie lubię jego komentarzy.- Levi zmarszczył gniewnie brwi.
–    Wiem, ale w tej sytuacji uznałam, że warto je zostawić – odparła spokojnie Zoe.- Farlan wysnuł kilka interesujących wniosków, no i przy okazji zadał pytanie, o tam, te na czerwono i podkreślone, na które odpowiedź chcielibyśmy poznać wszyscy.
    Levi zmarszczył brwi i przewertował kartki. Patrzyłem, jak jego oczy śledzą tekst, a następnie wbijają mordercze spojrzenie w uśmiechającą się beztrosko Hanji.
–    Nie, nie mam żadnych zaginionych dzieci – warknął kapitan.
    Popatrzyłem bez zrozumienia to na niego, to na Hanji. Najwyraźniej tylko pan kapitan to zauważył, ponieważ z westchnieniem podsunął mi swoją tabliczkę, na którą do tej pory nie zwracałem żadnej uwagi.
    Levi Ackerman.
    Mikasa!
    Spojrzałem na niego szeroko otwartymi oczami.
–    To nie jest moja córka, do jasnej cholery – warknął, odrzucając papiery na bok.- Według twojego raportu wyglądała na jakieś dwadzieścia, dwadzieścia parę lat. Wiedziałbym, gdybym w wieku czternastu spłodził jakiegoś bachora! Rodzeństwa też raczej nie mam, choć musielibyście zapytać moją matkę, ale ta wyzionęła ducha lata temu. Ojciec pewnie też.- Levi wzruszył ramionami.- Ackermanów jest na świecie wielu, ja żadnej Mikasy nie znam. Zabieram raport do Erwina, wy jesteście już wolni. Tylko Hanji, zostań chwilę, bo mam parę pytań na temat jeńców, których przesłuchiwałaś w Ehrmich. Możesz już iść, Jean.- Levi odprawił mnie ruchem dłoni.- I lepiej wpadnij do hali siódmej, bo twój mentor myśli, że kopnąłeś w kalendarz.
–    T-tak jest!- powiedziałem, zrywając się z krzesła.
    Wyszedłem z biura kapitana i dopiero będąc na schodach zdałem sobie sprawę z tego, że nie pożegnałem się odpowiednio. Powinienem był przecież zasalutować i w ogóle powiedzieć cokolwiek, choćby głupie „do widzenia”, tymczasem wyparowałem stamtąd zupełnie bez słowa, nie zaszczycając ani kapitana, ani pani porucznik nawet spojrzeniem.
    Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wrócić tam i przeprosić, ale ostatecznie uznałem, że nie ma sensu przeszkadzać im w rozmowie. Jeśli poczuli się urażeni, to pewnie później dostanę za to jakąś karę, choć właściwie wątpiłem, żeby tak było.
    Gdy tylko wyszedłem z budynku dowódcy, wszystko i tak przestało mieć znaczenie. Ruszyłem biegiem przez tereny wojskowe, wiedząc, że czeka mnie długa droga do hal lotniczych, ale nie było innego wyjścia, niż dostać się tam o własnych siłach. Do kapitana jechaliśmy wozem, ale nie mogłem teraz wynająć żadnego  na drogę powrotną.
    Biegnąc, zastanawiałem się z uśmiechem na twarzy, jak powinienem powitać Marco. Czy rzucić jakąś zaczepną uwagę? Wyskoczyć nagle zza Bianci? A może zakraść się do niego i podać mu narzędzie, którego akurat będzie potrzebował?
    No i przede wszystkim, co powinienem powiedzieć? Wypadałoby pewnie wspomnieć, że za nim tęskniłem i dużo o nim myślałem. Może, że go kocham? Niee... To akurat było zbyt zawstydzające, nawet jeśli uczucie było pewne.
    A może udawać ducha, żeby trochę się z nim podroczyć? Chociaż nie, to by było okrutne.
    Kiedy zbliżyłem się już do hal lotniczych, zwolniłem kroku, by opanować oddech i uspokoić szalejące w klatce piersiowej serce. Zdawałem sobie sprawę z tego, że musiałem wyglądać jak wariat, idąc tak z uśmiechem na twarzy i gapiąc się w swoje buty.
    W końcu znalazłem się pod halą numer siedem i ostrożnie zajrzałem do środka, przełykając nerwowo ślinę. Josephine i Eliasa nie było, w środku stała tylko Bianca i Mika, ale przy żadnej z nich nie widziałem mojego mentora.
    Gdzie on się podział? Akurat w takiej chwili musiał gdzieś poleźć?!
    Zajrzałem do wnętrza biało-szarej Miki, ale w kokpicie nie było Marco. Po drodze wszedłem również do niedużego pomieszczenia służącego za biuro i mały magazyn w jednym, ale on również świecił pustkami. Pozostawała więc tylko Bianca – albo kolejne hale, w których Marco mógł akurat przesiadywać i pomagać w naprawach.
    Na całe szczęście moje poszukiwania dobiegły końca, kiedy podszedłem do czarnej jak noc Bianci. Marco siedział w jej kokpicie, podłączając do rozebranego pulpitu cienkie żółte kabelki i wciskając różne przyciski – najwyraźniej sprawdzał, czy działają. Otworzyłem usta, by dać mu znać o swojej obecności, ale od razu je zamknąłem.
    Marco wyglądał tak pięknie. Jak zawsze z pełną skupienia miną pochylał się nad swoją pracą, dłonie miał ubrudzone smarem. Sprawne palce delikatnie podłączały kolejne kabelki, orzechowe oczy przesuwały się to w prawą to w lewą stronę, śledząc działania sprzętu. Usta miał zaciśnięte, ale nie mocno. Piegi zdobiły jego policzki i nos.
    Bodt najwyraźniej musiał mnie dostrzec kątem oka, bo nagle obrócił ku mnie twarz, a w jego spojrzeniu pojawiło się coś, czego nie potrafiłem nazwać. Rozchylił lekko usta, a potem zamknął je i po chwili milczenia powoli odwrócił głowę w kierunku panelu.
–    Przynieś mi klucz ósemkę – powiedział nieco ochrypłym głosem.
    Polecenie nieco mnie zaskoczyło. Przyszło mi nawet do głowy, że być może Marco wcale nie cieszył się na mój widok. Zareagował tak, jakby nic w ogóle nas nie łączyło. Wyglądało też na to, że albo dowiedział się, że jednak żyję, albo wcześniej nie dotarła do niego informacja, że zginąłem w bitwie nad Iariho.
    Poszedłem do biura i ze skrzynki stojącej na jednej z półek regału wyjąłem odpowiedni klucz. Mina mi trochę zrzedła i zacząłem nieco się stresować. Oczywiście, to była moja wina, bo wyobrażałem sobie nie wiadomo jak pełne łez powitanie i Marco rzucającego mi się w ramiona, a przecież Bodt nie należał do tego typu ludzi.
    Wróciłem do Bianci, gdzie mój mentor nadal pracował nad panelem. Wspiąłem się do kokpity i podałem mu klucz. Marco chwycił go, jednocześnie kładąc dłoń na mojej dłoni, a potem niespodziewanie przyciągnął mnie do siebie i mocno pocałował.
    Wydałem z siebie zaskoczone stęknięcie, odruchowo obejmując Marco jedną dłonią – tą, w której nie trzymałem klucza. Marco tymczasem pogłębił pocałunek, a pieszczota ta wydawała mi się tak gwałtowna i tak natarczywa, jakby Bodt próbował zgwałcić moje usta własnymi.
    Po chwili przestał i, zaczerpnąwszy głośno powietrza, przytulił mnie, kryjąc twarz w zagłębieniu mojej szyi.
–    Och, Jean...- szepnął tylko tak cicho, że ledwie go usłyszałem.
    Przytuliłem go do siebie mocniej, wdychając jego zapach w nozdrza i napawając się ciepłem jego ciała. Dopiero teraz poczułem, że naprawdę wróciłem do domu. Miałem ochotę rozpłakać się ze szczęścia – i ze złości, z przerażenia, z ulgi. Chciałem wyzbyć się wszystkich kotłujących się we mnie emocji i opowiedzieć Marco, jak to naprawdę było. Jak bardzo się bałem, lecąc nad Iariho, jak bardzo byłem przerażony, strzelając do wroga, jak panikowałem, katapultując się.
–    Jak...?- zacząłem cicho po kilku minutach, kiedy Bodt powoli i wyraźnie niechętnie wypuścił mnie z objęć.
    Mój mentor pokręcił z rezygnacją głową, w jego oczach widać był udrękę.
–    Powiedzieli mi, że bitwa nad Iariho była masakrą – powiedział cicho.- Że gdyby nie posiłki z naszej strony, z pewnością nie wróciłby nawet jeden z tamtych czterdziestu samolotów. Dzięki pomocy Farlana i reszty wróciło pięć z tych, które wyleciały jako pierwsze. Ale mówili mi, że twój samolot się rozbił. Że zniknął z radarów ledwie po piętnastu minutach walki.
–    Nie wierzyłeś, że zginąłem?- zapytałem cicho.
    Marco wzruszył bezradnie ramionami.
–    Chyba uwierzyłem, ale docierało to do mnie tylko w części... Tak jakbym wierzył, że jesteś gdzieś tam, ale po prostu więcej cię nie zobaczę. Ale pół godziny temu zjawił się Farlan i pytał, czy już się z tobą widziałem...- Bodt westchnął ciężko, przecierając dłonią twarz.
–    Czyli to on zepsuł moją niespodziankę – stwierdziłem, uśmiechając się lekko i gładząc kciukiem wierzch dłoni Marco, której ten wciąż nie zdejmował z mojej.
–    Co ci się stało?- Marco ostrożnie chwycił moje dłonie.- Poparzyłeś się...? Czy cię tam torturowali?
–    Nie, to moja sprawka – odparłem.- Małe poświęcenie potrzebne, by przekazać wam wiadomość. Cieszę się, że przechwycili ją już w Yarckel.
–    Farlan mówił coś, że dzięki tobie wszyscy żyjemy.- Marco wbił we mnie spojrzenie orzechowych oczu.- W coś ty się wpakował, Jean? I w ogóle, dlaczego Hanji posłała cię na bitwę?! Mieliście tylko przesłuchać jeńców i wracać!
–    To... cóż, kiepski rozwój wydarzeń – westchnąłem, wzruszając ramionami.
–    Nie chcesz o tym mówić?- zapytał łagodnym tonem.
–    Chcę...- mruknąłem, patrząc na jego piegi.- Ale... daj mi jeszcze chwilę, dobrze?
    Na jego zmęczonej twarzy w końcu pojawił się uśmiech, za którym tęskniłem najbardziej. Marco przysunął się do mnie i znów mnie pocałował, tym razem delikatnie, czule.
–    Składałeś już raport u kapitana?- zapytał cicho. Skinąłem głową.- Dobrze. W takim razie możemy się trochę polenić i zaszyć w biurze. Ale najpierw przyniosę nam gorącą zupę. Ty w tym czasie zamknij panel Bianci. Zaraz do ciebie wrócę.
    Marco wysiadł z kokpity i zniknął mi z oczu. Zagryzłem lekko wargę, trochę żałując, że nasze pocałunki nie trwały dłużej. Co prawda zacząłem na nie niebezpiecznie reagować i bałem się, że przez to Bodt krzywo by na mnie patrzył, ale jednak już tęskniłem za jego miękkimi ustami.
    Westchnąłem cicho, niepocieszony, po czym zacząłem składać panel Bianci. Nawet sam Marco odciągał mnie od spotkania z nim pod pretekstem jakiejś głupiej zupy...
    Chociaż, może jeśli to on będzie mnie karmił...?
    Czemu nie.


1 komentarz:

Łączna liczba wyświetleń