Po co się tak męczyć dla latania? Jakim cudem ludzie potrafią czerpać z tego przyjemność?
Gdy Jean zakończył odprawę i w końcu przeszedł przez korytarz prowadzący do samolotu, te rozmyślania przerwał mu dochodzący do głosu strach. Podając bilet stewardessie, zauważył jak bardzo jego ręce drżą. Kobieta uśmiechnęła się do niego, życząc mu miłego lotu.
Mhm, to będzie naprawdę wspaniały lot. Pełen wrażeń i w ogóle. Biedny ten, kto wykupił miejsce obok niego.
Jean odnalazł szybko odpowiedni fotel w klasie biznesowej. Natknął się tam, o dziwo, na tego wojskowego. Siedział przy oknie i obserwował jak obsługa płyty przerzuca bagaże do luku. Jean zarzucił dość ciężką walizkę na półkę nad siedzeniami. Wtedy żołnierz odwrócił wzrok do niego.
- Dzień dobry - przywitał się z szerokim uśmiechem.
Jeana na chwile zamurowało. Twarz chłopaka była piękna. Włosy symetrycznie rozłożone po obu stronach, orzechowe, przemiłe oczy, a przede wszystkim piegi. Rozsypane po policzkach i nosie, wyglądały tak cudownie. Jean odchrząknął i przywitał się cicho, zajmując swoje miejsce. Z kieszeni wyciągnął zmaltretowany listek tabletek z melisą. Wziął jedną i dopiero usadowił się w fotelu jako tako. Wsadził notatnik ze szkicownikiem do kieszeni na oparciu, po czym zapiął pas mocno. Tak mocno, że prawie go miażdżył, ale przynajmniej wydawało się Jeanowi, że jest bezpieczniejszy. Sąsiad, którym był piegowaty żołnierz, przyglądał się jego poczynaniom z rozbawieniem.
Oczywiście, przecież widok spanikowanego, wyczerpanego chudzielca jest przekomiczny. Jean zerknął na piegusa z lekką dozą pogardy. Ten uśmiechnął się do niego pogodnie. Nim zdążyli podjąć jakikolwiek temat, samolot ruszył do tyłu nagle. Jean złapał się kurczowo oparcia i przeczesał swoje blond włosy nerwowo, klnąc przy tym siarczyście. Żołnierz za to oparł się wygodnie, rozluźniony. Przymknął oczy, biorąc głęboki wdech. Nie radził sobie w ten sposób ze stresem, po prostu... Zachwycał się tym, że samolot rusza na pas startowy. Jean zdecydowanie nie był tym zadowolony. Najchętniej by umarł w tamtym momencie... Chociaż modlił się, by przeżyć start. Gdy samolot zaczął przyspieszać, nabierając prędkości do oderwania się od ziemi, blondyn zacisnął oczy mocno i znowu zaklął. Wojskowy zaśmiał się radośnie, gdy poczuł dobrze znane mu uczucie wciskania w fotel. Maszyna zaczęła wznosić się w powietrze. Piegus wyjrzał przez okno, przyglądając się jak budynki stają się klockami, z dróg i rzek pozostają jedynie cienkie wstążki, a pola zamieniają się w barwne prostokąty. Gdy widok schował się za warstwą chmur, żołnierz uśmiechnął się jeszcze szerzej. Choć pogoda na ziemi była tego dnia raczej ponura i przytłaczająca, to na tym pułapie wszystko wydawało się bardziej optymistyczne. Większa część lotu trwała w nocy, więc teraz słońce barwiło górną warstwę obłoków na odcienie różu i pomarańczy. Widok był wręcz bajeczny. Jean rozluźnił się trochę, rozproszony taką gamą kolorów.
- Pięknie, prawda? - zagadnął go piegus.
Jean przytaknął, zaskoczony, że chłopak akurat do niego się zwraca.
- Dla takich widoków warto latać - dodał wojskowy, śmiejąc się potem cicho.
Blondyn prychnął.
- Za dużo nerwów, by takie pejzaże odpokutowały - mruknął zjadliwie.
Piegus spojrzał się na niego.
- Dlaczego boisz się latać? - zapytał, zaciekawiony.
- Nie twój biznes - warknął Jean ponuro, odwracając wzrok. Podrapał się po przedramieniu odruchowo przy okazji. Żołnierz uniósł ręce przepraszająco.
- Wybacz, że jestem taki wścibski - powiedział zakłopotany - S-Swoją drogą, Marco Bodt jestem.
- Jean Kirschtein - odburknął blondyn.
- Proszę, nie bądź zły, Jean - poprosił potulnie Marco, patrząc się na Kirschteina pokornie.
Ten zmarszczył brwi i nos, trochę zdenerwowany nadal. Dlaczego w ogóle od razu są na "ty"? Piegus wpatrywał się w niego z nadzieją i zmieszaniem. Tylko dlatego, że wyglądało to niezwykle uroczo, a nawet trochę śmiesznie (w końcu mamy tu do czynienia z dorosłym, wysokim oraz umięśnionym wojskowym), Jean odetchnął cicho, wybaczając Marco tym samym.
- Dobra, już dobra - mruknął, wykorzystując sytuację, by dokładniej przyjrzeć się piegusowi.
Ten przechylił głowę lekko, zbity z tropu.
- Służysz w siłach powietrznych? - zapytał blondyn.
- Jeszcze nie... Kończę szkolenie na pilota myśliwców za miesiąc - wyjaśnił żołnierz pokrótce - Pragnę służyć krajowi.
- I iść na wojnę? - zapytał Jean ponuro.
- Jeśli trzeba - westchnął Marco, trochę zmartwiony taką perspektywą.
Blondyn przytaknął niechętnie, odwracając wzrok. To było... Bardzo przygnębiające i zbyt mu bliskie.
- A ty czym się zajmujesz? - zapytał po chwili piegus.
- Jestem... Projektantem - powiedział Jean zakłopotany.
- Projektantem... Mody? - domyślił się brunet.
Kirschtein znowu poprawił nerwowo grzywkę, rumieniąc się również lekko. Nienawidził mówić o swojej pracy. Niby powód do chluby, w końcu nie był żadnym niszowym projektantem, a całkiem znanym designerem, ale... Cóż, większość społeczeństwa uznawała go za ekscentryka z wygórowanym widzimisię. Oczywiście, Jean udawał, że jest twardy, że bezpodstawna krytyka i cała nienawiść, którą był darzony, nie mają żadnego znaczenia. Odruchowo podrapał się po wyblakłych bliznach na przedramieniu. Po chwili przytaknął też niepewnie w odpowiedzi na pytanie Marco. Ten westchnął z zachwytem.
- Jesteś TYM Jeanem Kirschteinem?! - zapytał podekscytowany.
Choć na chwilę blondyna zamurowało, to potem wywrócił oczami.
Istniał ten maleńki odsetek ludzi, którzy aprobowali jego styl. Nie spodziewał się, że wojskowy będzie się znajdował w tej grupie, ale hej, to całkiem miłe zaskoczenie.
- Nie spodziewałem się, że mnie skojarzysz - wyznał Jean rozbawiony, uśmiechając się przy tym łobuzersko.
Marco podrapał się po karku, trochę zakłopotany.
- Moi rodzice są producentami tkanin w Jinae i obracają się w tym biznesie... Więc mimowolnie kojarzę większość projektantów. Ale twoje kolekcje szczególnie lubię - wyznał speszony.
Jeanowi opadła szczęka. Ten chłopak - umięśniony, wysoki, przystojny wojskowy - był synem właścicieli firmy, w której Kirschtein zostawił dzisiaj jakieś niewyobrażalne pieniądze za raptem metr bieżący materiału?! To była ostatnia rzecz, której się spodziewał.
Dopiero po chwili blondyn odzyskał rezon.
- No proszę, a wczoraj zostawiłem u nich bajońską sumę za metr materiału - mruknął.
Marco zaśmiał się, zmieszany trochę.
- Tylko dla nich leciałeś do Jinae? - zapytał zaciekawiony, bawiąc się kosmykiem włosów na czole.
- Owszem - westchnął Jean, podpierając brodę o dłoń.
- Niesamowite - stwierdził piegus.
Kirschtein wzruszył ramionami.
- Nic nadzwyczajnego, biznes to biznes. Raczej bym powiedział, że to, co ty robisz, jest niesamowite - odparł, patrząc przez okno pustym wzrokiem.
Marco spojrzał na niego zaciekawiony.
- Mówisz o lataniu? - zapytał ostrożnie.
Jean przytaknął, zamyślony.
- To czysta przyjemność - szepnął piegus, również przyglądając się widokowi za oknem - A służyć krajowi to zaszczyt, więc czego chcieć więcej?
Blondyn westchnął ciężko.
- Nie uważasz, że to niebezpieczne zajęcie? Serio, nigdy się nie boisz? - zapytał po chwili namysłu.
- Oczywiście, że czasami się boję, przecież to naturalne - oznajmił brunet stanowczo, marszcząc lekko brwi - Zawsze jest przecież ryzyko, Jean.
Zawsze jest ryzyko?
- Ale zdajesz sobie sprawę jak wielkie? - zapytał Kirschtein, choć nie miał zamiaru tego wypowiadać na głos. Zarumienił się lekko, speszony. Chciał już przeprosić, jednak Marco wyprzedził go swoją odpowiedzią.
- Oczywiście, że zdaję sobie sprawę. Choćby przechodzenie obok pomnika w centrum Trostu mi o tym przypomina.
Jean zagryzł wargę. No tak, pomnik. Miejsce, które omija tak szerokim łukiem, jak tylko można.
- Ten pomnik jest przygnębiający - stwierdził cicho, odwracając wzrok.
Za oknem zrobiło się już zupełnie ciemno, więc nie było czego podziwiać. Marco przytaknął na zgodę. Przestali potem rozmawiać, każdy zajął się swoimi kartkami. Piegus zaczął czytać swoje notatki, a Kirschtein zabrał się za dopracowywanie projektów w szkicowniku. Zerkali do siebie nawzajem co jakiś czas, zaciekawieni tym, co robili. W końcu ich spojrzenia się spotkały i oboje zaśmiali się cicho.
- Meteorologia? - wywnioskował Jean z wykresów na kartkach.
- Tak... Mam egzamin za tydzień, a to mi średnio idzie - przyznał się Marco.
Blondyn pochylił się do niego, przyglądając się notatkom.
- Ale bardziej, że tego nie czaisz czy nie możesz zapamiętać po prostu? - zapytał.
- Nie rozumiem - oznajmił zakłopotany.
Jean westchnął cicho i zaczął to tłumaczyć po swojemu. Meteorologię swego czasu opanował perfekcyjnie, więc łatwo mu to przyszło po szybkim przypomnieniu. Gdy skończył, zerknął na Marco niepewnie. Ten gapił się na niego zaskoczony.
- Rozumiesz już? - zapytał Kirschtein cicho, patrząc w orzechowe oczy piegusa.
- Tak, łapię! Ale skąd ty to wiesz tak doskonale? - zapytał ten, zdziwiony szczerze.
Jean uśmiechnął się lekko, odwracając wzrok.
- Mimochodem, od dziecka siedzę w lotnictwie czy tego chcę, czy nie - odparł, starając się zachować lekki ton.
- Twoi rodzice służą w siłach powietrznych?! - zapytał Marco podekscytowanym szeptem.
Blondyn przytaknął ostrożnie.
- Powiedzmy - mruknął, drapiąc się po karku.
- Jakim cudem boisz się latać w takim razie? - zapytał piegus, wyraźnie zaintrygowany.
Jean odwrócił wzrok.
- Mam do tego powody - powiedział stanowczo, ukrywając tym ponury ton.
Marco zmarszczył brwi, skonsternowany.
- Może lepiej nie drążyć tematu - pomyślał na głos, po czym zmienił lekko temat - Mieszkasz w bazie wojskowej?
- Tak, prawie przy samym lotnisku. Męka - Kirschtein podchwycił wątek i westchnął teatralnie na koniec.
Piegus zaśmiał się cicho.
- Współczuję trochę. Z internatu już nic nie słychać - stwierdził rozbawiony.
- Zazdroszczę - syknął Jean, przeciągając się.
Ich rozmowę przerwał sygnał o zapięciu pasów. Kirschtein przyznał, że te pięć godzin minęło mu zaskakująco szybko i całkiem przyjemnie. Blondyn szybko wcisnął jedną część zapięcia w drugą, a potem odruchowo sięgnął po tabletkę na uspokojenie. Wziął głęboki wdech, gdy samolot zaczął obniżać lot. Marco zaśmiał się tylko.
- To nie jest śmieszne - mruknął Jean urażony.
Czuł się jakby spadał. Lądowanie zawsze było dla niego dramatycznym momentem. Ziemia zbliżała się w zastraszającym tempie. Wydawało mu się, że samolot, zamiast uderzyć miękko wszystkimi kołami o asfaltowy pas, zaryje w niego dziobem.
- Przecież nic się nie stanie, Jean. Pomyśl o tym jako końcu swojej męki - poradził mu piegus.
Koniec męki? Dobre sobie. Prędzej początek. Kirschtein pokręcił głową, zrezygnowany.
- To dopiero początek - oznajmił cicho.
Kiedy samolot uderzył kołami o ziemię, blondyn zacisnął oczy. Był bezpieczny. Jednak odetchnął z ulgą dopiero, gdy zatrzymali się przy stanowisku. Po chwili wszyscy zaczęli się zbierać, chcąc jak najszybciej znaleźć się w łóżkach. W końcu było koło drugiej w nocy. Jean podniósł się ze swojego miejsca ostrożnie. Trzęsły mu się nogi. Sięgnął po walizkę drżącymi rękoma. Marco go wyręczył, widząc w jakim stanie jest blondyn. Podał mu bagaż z uśmiechem. Kirschtein podziękował cicho i spojrzał w oczy piegusa.
- Masz jak wrócić? - zapytał nagle, samemu się tego nie spodziewając.
- Nie... - odparł Bodt, zaskoczony.
- W takim razie cię podwiozę - oznajmił Jean głosem nieznoszącym sprzeciwu, po czym odwrócił się i ruszył szybko w stronę wyjścia. Zacisnął usta w wąską kreskę, gdy przechodził przez rękaw doprowadzający do hali przylotów. Słyszał za sobą szybkie kroki poznanego żołnierza, więc nie zwalniał tempa.
- Masz bagaż z luku? - zapytał po drodze.
- Mam - odparł Marco, nadal trochę zakłopotany tą sytuacją.
Jean zatrzymał się przy odpowiedniej taśmie i odwrócił się do piegusa. Ten spojrzał na niego ostrożnie. Gapili się na siebie aż ruszył podajnik. Na nagły dźwięk blondyn wzdrygnął się, przestraszony. Marco odwrócił się w stronę gumowego pasa, powoli przesuwającego się po metalowej konstrukcji. Patrzył się tam zamyślony, czekając aż podadzą jego bagaż. Jean rozglądał się po hali, zakłopotany. Nie wiedział, co ze sobą począć. W końcu wojskowy podszedł blisko i szarpnął do góry sporej wielkości plecak. Odwrócił się do Kirschteina potem.
- Idziemy? - zapytał ostrożnie.
Blondyn przytaknął lekko. Ruszył w stronę wyjścia już nieco wolniejszym krokiem. Marszczył brwi mocno przy tym. Piegus szedł obok niego, przyglądając mu się ukradkiem cały czas. Gdy wyszli na dwór, uderzyło ich chłodne, nocne powietrze. Marco odetchnął głęboko, uśmiechając się przy tym. Jean za to wcisnął ręce w kieszenie spodni, znów zaciskając usta. Ogarnął wzrokiem parking, szukając swojego Jeepa. Gdy odnalazł czarnego SUVa, ruszył w jego stronę bez ostrzeżenia. Brunet dogonił go od razu. Całą drogę do samochodu przeszli w milczeniu.
- Wrzuć plecak do bagażnika - powiedział Jean cicho, otwierając auto.
Piegus spełnił polecenie posłusznie, po czym wsiadł na miejsce pasażera. Kirschtein siedział na fotelu kierowcy, bębniąc palcami w kierownicę.
- Przepraszam za kłopot - powiedział Marco zakłopotany.
Jean wzruszył ramionami.
- I tak jadę do bazy przecież. Akademiki są po drodze - odparł obojętnym tonem.
- Racja - zaśmiał się Marco i tak speszony.
Kirschtein westchnął cicho, odpalając silnik. Wycofał auto z parkingu i ruszył na autostradę, która prowadziła prosto do ich miejsca docelowego. Po półgodzinnej podróży byli już pod internatem.
- Dziękuję za wszystko, Jean - powiedział piegus z wdzięcznością.
- Nie ma problemu - westchnął blondyn cicho - I też dzięki.
Marco uśmiechnął się radośnie.
- Będę miał jakąś możliwość cię jeszcze spotkać? - zapytał.
Jean odwrócił wzrok.
- Jeszcze nieraz się na mnie natkniesz - stwierdził pewnym głosem.
Piegus rozpromienił się jeszcze bardziej.
- Cieszę się. Miło cię było poznać - odparł.
- Ciebie też - przyznał Kirschtein, patrząc na niego tym razem.
- Do zobaczenia, Jean.
- Do zobaczenia... Marco.
Żołnierz zamknął drzwi delikatnym, lecz stanowczym ruchem. Jean oparł głowę o kierownicę. Wiedział, kiedy następnym razem natknie się na Marco.
Jednak nie chciał, by piegus go wtedy widział.
~*~
Od przypadkowego spotkania w samolocie minęły dwa miesiące. Był to pracowity okres dla Jeana, pełen wyjazdów, bankietów, pokazów, wywiadów, sesji...
Cudowny czas odciągający myśli Jeana od terminu, który zbliżał się nieubłaganie.
Nastała jesień. Liście klonu, który rósł tuż za oknem pokoju Jeana, mieniły się barwami żółci, pomarańczy, czerwieni. W tle było słychać szum silników odrzutowców i warkot śmigłowców. Kirschtein siedział przy stole kreślarskim, nachylony nad kartką z projektem do zimowej kolekcji użytkowej. Skupiał się nad detalami wręcz przesadnie, próbując jeszcze na chwilę zająć czymkolwiek myśli. Od pracy oderwało go pukanie do drzwi.
- Proszę - westchnął, przeciągając się.
Do środka wszedł potężny mężczyzna. Wysoki prawie na dwa metry, mocno zbudowany żołnierz w zgniłozielonej koszulce i spodniach moro.
- Pieniądze na wieniec - oznajmił niskim, lekko zachrypniętym głosem wuj Jeana.
Blondyn sięgnął po torbę opartą o szafkę obok stołu. Wyciągnął z niej gruby, skórzany portfel. Podał mężczyźnie trzy banknoty.
- Tyle starczy? - zapytał cicho, patrząc na wojskowego.
Ten przytaknął, zwijając papierki w ciasny rulon. Jean odwrócił się do stołu znowu i wziął ołówek do ręki.
- To już pojutrze, Jean - przypomniał mu wuj.
- Wiem - odparł chłopak, naciągając mocniej rękawy swetra, by na pewno ukryć bandaże. Taka oznaka słabości nie wchodziła w grę.
Żołnierz poklepał go po ramieniu dla dodania otuchy, po czym wyszedł.
Blondyn schował twarz w dłoniach, wzdychając ciężko. Oby przeżyć jeszcze te dwa dni normalnie. Z tą myślą podniósł się z krzesła gwałtownie. Wziął skórzaną kurtkę i paczkę papierosów, a następnie ruszył do wyjścia.
- Idę się przejść! - krzyknął, przemierzając salon.
Jakby kogokolwiek to obchodziło, że dwudziestopięcioletni chłopak gdzieś wychodzi.
Nie jesteś już dzieckiem, Jean. Upomniał siebie blondyn. Wcisnął ręce w kieszenie jeansów. Szybkim krokiem poszedł w dół ulicy, kierując się do swojego ulubionego punktu obserwacyjnego. Wyciągnął pierwszego papierosa, gdy wspinał się na górkę, która oddzielała koszary od lotniska. Zaciągnął się dymem, stając na szczycie. Rozejrzał się dookoła. Na płycie panował spokój. Jean spojrzał w górę, bawiąc się fajką trzymaną w palcach. Formacja odrzutowców leciała w dość ciasnym kluczu. Chłopak zaczął ich obserwować z mieszanką fascynacji i nostalgii.
- Wujku, a w którym samolocie jest tata?
- W tym pierwszym, Jean.
- A mama?
- W drugim po prawej.
- A ty gdzie zwykle latasz?
- Za nimi.
Jean przymknął oczy na wspomnienie tego dialogu, który odbył się w tym samym miejscu jakieś piętnaście, może szesnaście lat temu. Usłyszał cichy szelest kartek przewracanych na wietrze. Czy to reminiscencja uciekających z rąk Jeana rysunków, czy teraźniejszość?
- Ach, cholera! - usłyszał znany sobie głos.
Blondyn oderwał wzrok od nieba, by sprawdzić, kto siedzi nieopodal. Wcześniej nie zwrócił uwagi na czyjąkolwiek obecność. Na zboczu przesiadywał umięśniony brunet, który aktualnie próbował pozbierać do kupy porozrzucane papiery. Kirschtein uśmiechnął się lekko, podnosząc kartkę, która uwięzła przy jego nogach. Podszedł do chłopaka, wyciągając do niego rękę z dokumentem.
- Trochę się nie widzieliśmy - oznajmił przy okazji.
Z tej odległości mógł już dojrzeć wszystkie piegi żołnierza i każdą plamkę w orzechowych oczach, które były całkowicie skupione na twarzy blondyna.
- Jean! - zawołał Marco, rozpromieniony.
Kirschtein wysilił się na lekki uśmiech. Zasiadł obok piegusa, przypominając sobie o istnieniu papierosa przy okazji. Zaciągnął się dymem i oparł głowę o ramię spoczywające na kolanach.
- Palenie jest niezdrowe, wiesz o tym? - zapytał Bodt, przyglądając się blondynowi nadal.
- Wiem, wiem - mruknął Jean, wywracając oczami.
Marco westchnął, wyraźnie niezadowolony poczynaniami chłopaka.
- Gdzie byłeś przez te dwa miesiące? Ani razu cię nie spotkałem - zmienił temat.
- Tu i tam, pojeździłem po kraju i świecie - odparł chudzielec obojętnie, patrząc na spadający z papierosa popiół.
- Przeżyłeś kilka lotów, co? - zaśmiał się brunet lekko.
Jean mimowolnie się uśmiechnął, całkiem szczerze do tego.
- Niestety - przyznał, po raz ostatni zaciągając się dymem tej fajki. Rzucił ją pod buta następnie i rozdeptał.
- Ale dałeś radę. Żyjesz - zażartował piegus.
Blondynowi zrzedła mina trochę. Ja żyję.
- Jeszcze - odparł żartobliwie - A co się z tobą działo? Zdałeś?
- Zdałem! - oznajmił Marco rozentuzjazmowany - Tak się cieszę! Mam nadzieję, że teraz szybko mi się uda wykazać.
Jean uśmiechnął się znowu. Dwa razy w tak krótkim odstępie czasu? Brunet musiał mieć coś w sobie.
- Aż tak dobry jesteś? - zapytał Kirschtein, zerkając na piegusa w końcu.
Ten podrapał się w kark zakłopotany.
- Nie wiem, czy w ogóle jestem dobry - przyznał szczerze - Ale warto mieć marzenia, prawda?
- Warto - odparł blondyn stanowczo.
Warto mieć marzenia, choć tak łatwo jest je stracić.
- Myślisz, że mam szansę na latanie z twoimi rodzicami, Jean? - zapytał po chwili ciszy Marco.
- Nie wiem, nie znam zasad - odparł Jean wymijająco.
Przecież nie powie mu tak znikąd prawdy.
- Och, no tak - westchnął piegus speszony, papugując pozycję blondyna.
Kirschtein wzruszył ramionami lekko. Do lądowania podszedł pierwszy odrzutowiec.
- Za dwa dni są obchody rocznicy - napomknął Marco.
- Wiem - szepnął Jean.
Dlaczego wszyscy musieli mu o tym przypominać?
- Wybierasz się? - zapytał piegus niepewnie.
Blondyn przytaknął ostrożnie.
- A ty będziesz służył podczas uroczystości? - zapytał po chwili.
- Tak - wyznał smutno żołnierz.
Wydawało się, że jest tym tak samo przygnębiony jak Jean. Siedzieli więc dalej w milczeniu, przyglądając się jak lądują odrzutowce, jak niebo robi się różowo-pomarańczowe, jak zbierają się ciemne chmury. Marco wstał w momencie, gdy zaczęły spadać pierwsze krople.
- Do zobaczenia na rocznicy... Jean - powiedział cicho.
- Do zobaczenia, Marco - szepnął blondyn, chowając twarz.
Deszcz padał i padał, a Kirschtein siedział w bezruchu, zawieszony pomiędzy snem i świadomością.
Tak bardzo nie chciał tej rocznicy.
Cholernej, dziesiątej rocznicy.
Następny dzień przeleciał w mgnieniu oka. Projekty, przygotowanie rzeczy na jutro, płacz, sen. Tylko te cztery rzeczy wypełniły całą dobę przed obchodami pod pomnikiem. W dniu rocznicy Jean zbudził się jeszcze przed świtem. Wiatr wył groźnie, a deszcz bębnił w szyby. Piękna pogoda na siedzenie podczas kilkugodzinnej ceremonii. Kirschtein przetarł twarz, rozmasowując przy okazji spuchnięte oczy. Po nieokreślonym bliżej czasie zwlókł się z łóżka i doczłapał do łazienki. Dawno nie było z nim tak źle. Jakiś... Rok. Spojrzał w lustro na swoje zmęczone odbicie. Był niezdrowo blady, a sińce pod oczami tylko pogarszały sprawę. Lekko przetłuszczone włosy sterczały na wszystkie strony, a brodę przyciemniał zarost.
- Czas powrócić do żywych - szepnął do siebie blondyn, odwracając się w stronę prysznica. Zdjął powoli przepoconą bluzkę i bieliznę. Strumień ciepłej wody rozluźnił jego spięte mięśnie. Odetchnął z ulgą, powoli wcierając ziołowy szampon we włosy.
Uspokój się Jean, już dawno powinieneś się przyzwyczaić do ich nieobecności.
Oparł się o ścianę rękoma, patrząc jak piana z włosów powoli spływa po jego ciele. Sięgnął po mydło, mając nadzieję, że to zmyje nie tylko brud z jego ciała, ale także emocje. Chciałby, żeby to było możliwe.
Po dobrych dziesięciu minutach zużywania gorącej wody, wyszedł spod prysznica. Zadrżał z nieprzyjemnej różnicy temperatur. Otulił się ręcznikiem jak dziecko. Gapił się w lustro pustym wzrokiem, obserwując jak krople wody spadają z jego włosów. Gdy przyzwyczaił się do zimna w łazience, zrzucił ręcznik na podłogę, zabierając się za golenie. Robił to powoli, dokładnie, powtarzając wciąż ten sam ruch. Po skończeniu przejechał dłonią po gładkiej twarzy. Czuł się o wiele lepiej. Dokończył poranną toaletę bardziej energicznie. Wyszedł na korytarz w samych bokserkach. Był zdeterminowany, by inaczej obchodzić tę rocznicę. Przede wszystkim: bez płaczu. Wyciągnął z szafy swoją najbardziej odświętną koszulę i naciągnął na siebie ostrożnie. Poprawił rękawy, po czym sprawnie złożył mankiety. Z szuflady wyciągnął pudełeczko ze spinkami. Wybrał te, które zostały jako pamiątka po ojcu. Zapiął je od razu, a potem raz jeszcze poprawił koszulę. Następnie sięgnął po krawat. Najzwyklejszy, matowo-czarny. Zawiązał go ciasno. Poczuł jakby zacisnął na szyi dodatkową pętlę. Pierwsza, ta mentalna, była tam już od dłuższego czasu. Jean westchnął ciężko, ostrożnie zdejmując z wieszaka spodnie od garnituru. Założył je powoli, jakby bał się je podrzeć. Mimo, że to oczywiście było niemożliwe. Zapiął guzik drżącymi palcami i westchnął znowu.
Dwie pętle na szyi zaczynały go dusić.
Przełknął ślinę mocno, poprawiając grzywkę. Z nerwów zapomniał z nią cokolwiek zrobić. Poszedł do łazienki znowu, by zająć się swoimi włosami. Zaczesał je do tyłu porządnie, tak, by nic nie zostało na jego czole.
Bo tak lubiła matka.
Prędko odepchnął od siebie tę myśl, prawie biegnąc do pokoju. Po co się śpieszył? Miał jeszcze mnóstwo czasu. Spojrzał na zegar, który stał na stoliku przy łóżku.
Cóż, jednak nie miał czasu.
Zaklął pod nosem, wyciągając marynarkę od garnituru. Założył ją szybko, po czym raz jeszcze poprawił wszystkie części ubioru. Dawno już nie wyglądał tak nienagannie.
- Jean, gotowy? - usłyszał krzyk z dołu.
Blondyn zdążył jeszcze założyć zegarek na lewy nadgarstek i wsadzić telefon do kieszeni. Nie wiadomo, po co dokładnie, ale to był bardziej odruch.
Zbiegł na dół, gdzie spotkał wuja w galowym, granatowym mundurze. Wyglądał poważnie i odświętnie.
- Idziemy? - mruknął Jean niepewnie, odwracając wzrok od wuja. Ten ruszył do wyjścia po prostu, nic nie mówiąc.
Kirschtein spiął się jeszcze bardziej. Atmosfera była paskudna, ale co tu się dziwić. Nad Trostem wisiały ponure, czarne chmury. Nikt jednak nie wziął parasola. Pod pomnik szli pieszo, w milczeniu. Jean gapił się w chodnik, wuj patrzył przed siebie twardo. Półgodzinny spacer podziałał oczyszczająco. W głowie blondyna panowała pustka i cisza. Dotarli na miejsce obchodów jako jedni z pierwszych. Wuj zaprowadził Jeana do pierwszego rzędu. Fantastycznie.
- Wiesz, jak to wszystko się odbywa - mruknął wojskowy i klepnął chłopaka w ramię.
Odszedł potem. Jean zaczął błądzić wzrokiem po żołnierzach, szukając wzrokiem piegowatej twarzy, orzechowych oczu i symetrycznie rozłożonych włosów. Za pierwszym razem na szczęście ich nie odnalazł. Usiadł wygodniej, minimalnie bardziej rozluźniony. Rzędy krzeseł zaczęły się zapełniać gośćmi. Przychodziły wdowy w czarnych sukniach, z dziećmi w rękach lub u boku. Wdowcy w czarnych garniturach, z kwiatami w dłoniach. Wszyscy witali się ze sobą cicho, próbując ukryć poruszenie i żal. Jean wciąż siedział sam w pierwszej linii. Dopiero kombatanci wypełnili te miejsca. Kilka minut przed rozpoczęciem wszyscy ucichli. Jedynie wyjący wiatr przerywał ciszę. Atmosfera była ciężka i napięta. Nie wyczekiwano nikogo, ponieważ nikt nie miał się pojawić. Dlaczego? To była osobista tragedia miasta. Nikt nie interesował się tym, że w czasie wojny na odległym krańcu świata w jednej bitwie zginęli głównie lotnicy z Trostu.
Naprawdę nikogo to nie interesowało prócz rodzin i przyjaciół poległych.
Dlatego upamiętniano ich jedynie w gronie własnych oddziałów.
Jakby w oddali zaczęła rozbrzmiewać orkiestra wojskowa. Jean wyprostował się, poprawiając krawat przy okazji. Musiał się skupić.
Pętle na jego szyi znów się zacisnęły.
Generał, którym był wuj Jeana, zameldował gotowość wojsk prezydentowi miasta. Rozpoczęto przegląd. Kirschtein wiódł wzrokiem za mężczyznami, starając się wyszukać Marco. Bóg tylko wie, po co. Wszyscy stanęli na baczność. Piegusa dalej ani widu ani słychu. Wciągnięto sztandary. Nadal nic. Jean chyba nie umiał szukać. Generał wywołał dowódców warty honorowej do złożenia meldunków. Ci wystąpili z szeregów, po czym idealnie równym krokiem podeszli do generała. Każdy po kolej głośno wypowiedział formułę. Jean nie przykładał wielkiej wagi do ich słów. Chociaż było to ignoranckie zachowanie, wiedział, że po prostu nie mógł.
Wcale nie dlatego, że kiedyś tę samą formułę wypowiadał jego ojciec.
I wcale nie dlatego, że uczył ją Jeana, ponieważ wierzył, że on też kiedyś zostanie wspaniałym generałem.
Wcale.
Kirschtein zagryzł wargę lekko, czując pierwszą wzbierającą falę łez.
Błagam, jeszcze nie teraz.
- Dokonać zmiany wartowników na posterunku honorowym! Zmiana, wystąp! - rozległ się donośny głos wuja.
Z szeregów wszystkich pododdziałów wystąpiło po dwóch żołnierzy. Razem ośmiu. Wymaszerowali na środek placu. Kobieta, która komentowała całą ceremonię zaczęła wyczytywać nazwiska.
- Oto wyróżnieni żołnierze, którzy staną na warcie...
Jean spiął się jeszcze bardziej, mimo, że już stał na baczność.
- ... Marco Bodt z Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Troście.
Kirschteinowi stanęło serce. Jego spojrzenie napotkało wzrok piegusa. Chociaż zachował kamienną twarz, to jego oczy mówiły wszystko. Bodt zaczynał łączyć fakty. Blondyn prędko odwrócił wzrok, znowu zagryzając wargę. Tym razem o wiele mocniej, prawie do krwi.
Jeszcze nie teraz.
Po uroczystej zmianie wart głos zabrał prezydent miasta. Wygłosił długą przemowę, w której wspominał wszystkich poległych i ich zasługi. Mówił o wadze obowiązku oddziału z Trostu. Każde słowo wbijało się w serce Jeana niczym kolec.
Błagam, niech on już skończy.
Po jakimś czasie nadszedł wyczekiwany moment. Dlaczego Kirschtein tak na niego czekał, skoro po nim przychodziło najgorsze? Czas na składanie wieńców pod pomnikiem. Na plac wstąpili żołnierze z ogromnymi okręgami liści i kwiatów, ozdobionymi wstęgami. Wszystkie były piękne, a jednocześnie przygnębiające. Jean ruszył się ze swojego miejsca, zaproszony przez jednego z pułkowników. W jego i jeszcze innego żołnierza towarzystwie poszedł w stronę pomnika, ustawiony w linii za innymi ważnymi osobistościami. Jean sam w sobie nie był nikim wysoko postawionym. Ale jego rodzice byli. Kirschtein patrzył się w granitowe płyty pomnika. Nie chciał patrzyć w bok, mimo, że czuł na sobie przeszywające spojrzenie orzechowych oczów. Dopiero, gdy zostały dwie osoby przed nim, odważył się na ten ruch. Piegus stał na baczność. Jego usta były zaciśnięte w wąską kreskę, jakby chłopak usilnie starał się nie okazywać uczuć. Jednak jego orzechowe oczy zdradzały wszystko. Gapił się na Jeana zrozpaczonym wzrokiem, który mówił jedno:
Co ja najlepszego zrobiłem?
Jean uśmiechnął się minimalnie, na dosłownie pół sekundy. Był to smutny, żałosny uśmiech.
Przecież to nie twoja wina, Marco.
Kobieta wyczytała Jeana. Żołnierz idący przed nim złożył wieniec przy pomniku. Kirschtein skłonił się lekko, z poszanowaniem.
Czuł na sobie spojrzenie piegusa.
Wybacz mi, Jean.
Chłopak zerknął na niego jeszcze przelotnie, gdy odchodził.
Nie martw się, Marco.
Jean znowu złożył podpis w księdze. Został odprowadzony na swoje miejsce. Był zupełnie wyprany z emocji. Nie czuł nic.
Tylko dwie pętle zaciskające się na jego szyi coraz mocniej i mocniej.
Wojska zostały wyprowadzone. Ludzie podchodzili do pomnika, tam się modlili, wspominali. Kirschtein także tam podszedł. Uklęknął przed granitowymi tablicami, na których zostały wyryte imiona i nazwiska poległych. Ich daty urodzenia, daty śmierci, cytaty.
Wśród nich dwie szczególne. Dwie, które zdobiło nazwisko Kirschtein.
Marco znów na niego patrzył, mimo, że twarz nadal miał zwróconą prosto przed siebie. Jak żałośnie musiało to wyglądać. Jean oparł złożone do modlitwy dłonie na kolanie. Na nich spoczęła jego głowa.
Dwie pętle rozluźniły się.
Jean zaczął płakać razem z niebem. Krople spadały na jego głowę i plecy, strumienie wody spływały po jego twarzy, mieszając się ze łzami. Wył, klęcząc przed pomnikiem.
A wszystko widział Marco. Jak również grupa innych żołnierzy. Kirschtein dawno wyzbył się jakiejkolwiek dumy, szczególnie na ten dzień. Siedział pod grobowcem, skulony, aż nie przyszedł wuj. Przez chwilę nic nie robił, tylko patrzył, jak blondyn kuli się w deszczu, zmęczony płaczem. Jean wiedział, że wzrok generała wyrażał pożałowanie i pogardę.
Bo Jean mimo wszystko był okropnie słaby.
- Idziemy - oznajmił mężczyzna w końcu cichym głosem. Wziął blondyna pod ramię. Ten oparł się na nim, czując, że bez podpory znowu osunie się na ziemię. Był po prostu wykończony psychicznie. Chciał zamknąć się w pokoju, by przespać cały ból.
W tym roku bolał go nie tylko fakt, że rodzice nie żyją.
Bolało go również to, że wszystko widział Marco.
Jeanowi wydawało się, że w jakiś sposób skrzywdził piegusa. Pewnie był to jedynie wytwór wyobraźni, ale gdy po raz ostatni spojrzał w orzechowe oczy chłopaka, zobaczył w nich jedynie ból.
Przez kolejne kilka dni Kirschtein nie wyszedł z łóżka w żadnym innym celu niż pójście do toalety. Nic nie jadł, mimo że ciotka, która właśnie wróciła z podróży, codziennie podstawiała mu pod drzwi tacę z jedzeniem. Czasami nie pogardził jedynie herbatą, by zmienić w ustach smak, a raczej brak smaku wody. Tak minęło kilka dni. Rozpacz i głodówkę Jeana zakończyło raczej nieoczekiwane wydarzenie.
- Jean! - zawołała ciotka z dołu.
Chłopak oczywiście nie ruszył się nawet o milimetr.
- Jean, ktoś chciałby z tobą porozmawiać! - dodała po chwili.
Blondyn skulił się pod kołdrą. Na to już go nie nabiorą. Nie ma już piętnastu lat i masy przyjaciół, którzy chcieliby go spotkać. Teraz był zupełnie samotny. Usłyszał kroki zirytowanej kobiety. Wpadła do jego pokoju.
- Jean! Naprawdę, tym razem nie zmyślam! Nie każ temu chłopakowi czekać w nieskończoność! - krzyknęła tuż nad jego uchem.
Chłopakowi?
Jean wyciągnął głowę spod kołdry.
- Taki piegus? - zapytał cicho.
- Tak, wysoki, przystojny piegus - potwierdziła, podpierając ręce na bokach - To co, wyleziesz stąd w końcu? Jak ty wyglądasz swoją drogą?!
- Fatalnie - odparł bez ogródek.
Ciotka westchnęła z rezygnacją.
- Zaparzę mu herbatę, a ty w tym czasie doprowadź się do porządku, jasne? - oznajmiła.
Jean podniósł się powoli. Od razu zakręciło mu się w głowie. Musiał posiedzieć dłuższą chwilę, by nabrać siły.
- Jasne - sapnął, wstając równie ostrożnie.
- A tobie przygotuję śniadanie - dodała.
- Nie jestem...
- Bez gadania - przerwała mu stanowczo.
Tym razem to Jean westchnął ciężko.
- Dobra - uległ cioci.
Ta uśmiechnęła się do niego uroczo, klepiąc go po głowie.
- Dobry chłopiec - zaśmiała się, po czym zeszła na dół do kuchni.
Kirschtein ruszył do łazienki bez zastanowienia. Choć nie miał za bardzo siły, chciał się postarać. Już wystarczającą przykrość sprawił piegusowi. Jean wziął szybki, orzeźwiający prysznic. Woda jakby zmyła z niego część zmartwień. Uwielbiał czuć, jak szorstki zarost schodzi z jego twarzy pod naciskiem maszynki. Mimo, że nie zrobił wiele, wyglądał ciut lepiej. Oczywiście schudł trochę, a jego twarz "ozdabiały" dwa wielkie sińce. Blondyn wymusił na sobie uśmiech. Wyszedł z tego marny grymas, ale nie spodziewał się wiele. Poprawił jeszcze włosy, po czym ubrał się i dokończył doprowadzanie się do ogólnego stanu użytku. Zszedł powoli po schodach, trzymając się poręczy mocno. W każdym momencie mógł się potknąć, zasłabnąć, niezdarnie wyrżnąć.
- Jadłeś coś dzisiajm kochaneczku? - zagadnęła ciotka piegusa, gdy usłyszała kroki Jeana.
Blondyn wywrócił oczami, słysząc to.
- T-Tak - odparł Marco zakłopotany.
- Och, trudno. Nie obrazisz się, jak Jean zje śniadanie przy tobie, prawda? - zapytała.
- Oczywiście, że nie - zgodził się młody żołnierz.
Kirschtein wszedł do kuchni powoli. Od razu zwrócił na siebie uwagę Bodta.
- Cześć - przywitał się blondyn cicho, odwracając wzrok. Nie mógł znieść spojrzenia zmartwionych orzechowych oczu.
- H-Hej - powiedział niepewnie piegus.
Jean powoli podszedł do stołu i usiadł obok żołnierza. Ostatnio tak blisko siebie byli w samolocie. Czemu teraz powodowało to tak wielki dyskomfort u Kirschteina?
Ciocia podała mu jajecznicę. Doskonały pierwszy posiłek. Blondyn spojrzał z powątpiewaniem na śniadanie. Czy na pewno jego ściśnięty ze stresu i głodu żołądek podoła? Wziął do ręki widelec, nie do końca przekonany, czy na pewno chce jeść. Z resztą głupio mu było przy Marco.
- Więc, masz do mnie jakiś interes? - zapytał piegusa, gapiąc się na widelec z usmażonym jajkiem.
Wsadził go potem do buzi od razu. Najlepiej by się udławić.
- O-Och... Chciałem pogadać - powiedział Marco, zakłopotany.
Jean zerknął na niego, przełykając pierwszy kęs jedzenia od kilku dni. Musiał przyznać, że dziwnie się czuł, jedząc.
- Rozumiem, że nie tu? - domyślił się blondyn, patrząc w orzechowe oczy.
Piegus potwierdził kiwnięciem głową. Kirschtein westchnął cicho, biorąc widelec do ust po raz kolejny.
- No dobra - mruknął, patrząc za okno. Skrzywił się na myśl o wychodzeniu na deszcz.
Marco minimalnie się rozpromienił. Było to coś, co można porównać do słońca przebijającego się przez chmury. Piegus był słońcem, a Jean chmurami. Bardzo poetycko, Kirschtein.
Po jeszcze kilku widelcach jajecznicy i dwóch łykach herbaty, blondyn poczuł się pełen. Ciotka wydawała się zadowolona ilością, którą zjadł. Jak na pierwszy posiłek, poszło mu całkiem nieźle. Jean wstał od stołu i wsunął rękę do kieszeni. Natknął się na metalową papierośnicę i zapalniczkę. Standardowy zestaw w tych spodniach. Miał nadzieje, że w srebrnym, grawerowanym pudełku nadal tkwią choć dwa Black Devile.
- Możemy iść - oznajmił, kierując się do wyjścia.
Marco wstał szybko od stołu. Zdążył jeszcze podziękować cioci za gościnę, zanim dołączył do Jeana. W tym czasie blondyn założył skórzaną kurtkę i zbadał zawartość papierośnicy. Znalazł tam aż cztery czekoladowe papierosy, co dało mu kolejny promień nadziei, że ten dzień pozwoli mu wrócić do normalnego trybu życia (pierwszym był Marco). Piegus założył swoją kurtkę. Również była skórzana, ale... On wyglądał w niej jak pilot, ten krój tak bardzo do niego pasował.
Kirschtein nie omieszkał zlustrować go wzrokiem. Wziął do ust jedną fajkę, delektując się słodkim smakiem filtra, powoli rozpływającym się po jego warkach i języku. Zapalił ją jeszcze w środku, a potem otworzył drzwi. Wyszli na dwór. Na szczęście deszcz zelżał. Mżyło lekko, gdy Jean ruszył ulicą w dół. W myślach dokładnie wiedział gdzie chciał iść, a również jak tam dojść. Marco bez słowa, z pełnym zaufaniem, ruszył za nim. Szli w milczeniu. Słychać było jedynie stukot obcasów brogsów i skrzypienie wojskowych butów. Jean zaciągał się dymem z satysfakcją. Jego obłoczki przyjemnie łaskotały w gardle blondyna, a pierwsze uderzenie nikotyny po kilku dniach bez palenia wydawało się niezwykle odprężające.
- Gdzie tak właściwie idziemy? - Marco w końcu odważył się zapytać.
- Przez pierwsze trzy lata po śmierci rodziców nie chodziłem na obchody - wyznał zamiast tego Kirschtein, gapiąc się w niebo z nostalgią - Tego dnia wyskakiwałem przez okno o czwartej nad ranem, by na pewno mnie nie złapali. Brałem ze sobą szkicownik, węgiel i paczkę papierosów. Tak spędzałem cały dzień, aż nie robiło się ciemno i już zupełnie nie widziałem, co bazgrolę na kartce. Nieważne, czy lało, była wichura, cokolwiek. Zawsze robiłem to samo. A potem jakoś przestałem tam chodzić. Czułem się okropnym zwyrodnialcem, nie czcząc ich pamięci. Z resztą za takiego mnie uważano. Niewdzięcznego bachora. Więc już nim nie jestem... Chyba. W każdym razie idziemy do tej alejki, gdzie zawsze uciekałem. Mam nadzieję, że nie zarosła.
Piegus patrzył na niego przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu przytaknął. Jak się okazało, zostało im potem jedynie pięć minut drogi do tego magicznego miejsca. Wśród ponurej rzeczywistości tunel stworzony z czerwonych oraz białych róż wydawał się nierealny. Wszystkie barwy były żywe, soczyste. Jean bez wahania wszedł do środka. Przez gąszcz liści i kwiatów nie przedzierała się żadna kropla deszczu. Marco stał przed pierwszym łukiem oszołomiony, a do tego lekko zarumieniony. Blondyn patrzył się na niego w oczekiwaniu.
- Więc? O czym chciałeś pogadać? - zapytał w końcu, przyglądając się piegusowi zachłannie.
Bodt westchnął smutno, odrywając wzrok od delikatnych róż.
- Chciałem cię przede wszystkim przeprosić. Za to co mówiłem - powiedział stanowczo, przenosząc wzrok na Jeana. Orzechowe oczy znów wyrażały ból, smutek i skruchę.
- Mogłem ci powiedzieć... Nie? Nie przejmuj się tym, przyzwyczaiłem się - odparł Kirschtein cicho. Jego głos drżał lekko. Odwrócił wzrok i wbił go w malutki pęd przy podłożu. Usłyszał skrzypienie butów, poczuł jak Marco zbliża się do niego. Poczuł bliskość wysokiego żołnierza.
- Właśnie widzę, jak bardzo się do tego przyzwyczaiłeś, Jean - mruknął ponuro piegus, wbijając wzrok w chudego chłopaka.
- To, że się przyzwyczaiłem, nie znaczy, że się z tym pogodziłem - wydusił z siebie blondyn. Poprawił grzywkę nerwowo. Czuł ciepło bijące od ciała bruneta. To było krępujące uczucie.
- Dlatego tak boisz się latać? Wcale tego nie nienawidzisz, prawda? - zapytał dociekliwie Marco.
- Nienawidzę - oznajmił stanowczo Jean. W sumie... Powtarzał to, bo chciał, by była to prawda. Jego zacięta mina zrzedła od razu. Skulił się jakoś, objął rękoma w pasie.
- Po prostu się boisz, Jean. Ale gdzieś w sercu nadal to kochasz, prawda? - piegus powiedział za niego prawdę. Uniósł rękę wysoko nad głowę Kirschteina. Ten skulił się jeszcze bardziej i zaczerwienił na twarzy lekko. Przytaknął na zgodę. Piegus zerwał coś z krzaka róży. Obejrzał uważnie czerwony kwiat, który teraz trzymał między kciukiem i palcem wskazującym.
- Smutno mi to słyszeć, Jean - wyznał cicho, mówiąc jakby do kwiatu.
Blondyn spojrzał na jego twarz niepewnie. Wyglądał na zranionego.
- Nie chciałbyś znowu pokochać latania? - zapytał po chwili Marco, gdy Jean mu nie odpowiedział.
Kirschtein westchnął z frustracji.
- Może i bym chciał. Ale nie wiem, czy jestem w stanie - szepnął po chwili.
Piegus oderwał wzrok od różyczki i przeniósł go na twarz blondyna.
- W takim razie chcę ci zwrócić całą miłość, którą straciłeś - oznajmił z lekkim uśmiechem, wręczając Jeanowi czerwoną różę. Ten spojrzał się w orzechowe oczy, a potem na kwiat i znowu na oczy.
Całą miłość?
- Jak to całą miłość? - zapytał blondyn niepewnie. Szczerze? Nie chciał robić sobie wygórowanych nadziei.
Marco podrapał się po karku, zarumieniony na całej twarzy, a nawet na uszach. Nachylił się do Jeana.
- Całą miłość - szepnął, muskając ustami wargi Kirschteina.
Blondyn chciał się odsunąć, ale nie mógł. To chyba znaczyło, że jednak nie chciał. Rozchylił za to wargi lekko, by Marco mógł go pocałować. I tak też zrobił. Był to niezwykle delikatny pocałunek. Lekki jak piórko. Wargi piegusa były ciepłe i smakowały deszczem. Jean ścisnął różę w dłoni, a kolce rozcięły skórę na jego palcach. Gdy Marco się odsunął, Kirschtein nie wiedział, co się dzieje.
O Boże, czy to dlatego go na mnie zesłałeś?
Chciałeś bym znowu zaczął kochać to, przez co straciłem wszystko?
~*~
Jean leżał na zboczu wału oddzielającego płytę lotniska od reszty terenu wojskowego. Bawił się papierosem, który palił się powoli. Minęły dwa dni od wydarzeń w różanej alei. Jean wtedy uciekł. Od tego czasu nie widział Marco. Nie miał pojęcia, czy to dobrze, czy źle. W głowie blondyna panował kompletny mętlik. Bodt go pocałował.
P o c a ł o w a ł.
Przecież ledwo się znali. To było ich trzecie spotkanie dopiero! Dlaczego on to zrobił? Nie musiał. Nie powinien. Jean zaciągnął się dymem mocno, prawie się dusząc. Zakasłał lekko.
- Kaszel palacza? Już? - usłyszał znajomy, przeklęty w tym momencie, głos.
Kirschtein wygiął się tak, by spojrzeć na piegusa.
- Palę od dziesięciu lat prawie, nawet jeśli to byłby to kaszel palacza, to całkiem uzasadniony. Ale nie jest - powiedział cicho.
Grunt to udawać, że nic się nie stało. W tym Jean miał już wprawę. Marco westchnął cicho, kręcąc głową z dezaprobatą.
- Mogę usiąść? - zapytał niepewnie.
Kirschtein wskazał mu miejsce obok siebie leniwie. Gdy żołnierz podszedł do niego, serce blondyna zaczęło bić szybciej. Zaciągnął się znowu mocno, by ukryć zdenerwowanie. Ale jego ręce drżały. Znowu.
- Po raz kolejny zrobiłem coś okropnego, prawda? - szepnął Marco, przyglądając się twarzy Jeana.
Blondyn przymknął oczy i zmarszczył brwi.
- Poniosło mnie - dodał piegus cicho, chowając twarz w dłoniach - To zdecydowanie cię do mnie nie przekonało, prawda?
Jean milczał, zamyślony. Ach, więc to był tylko impuls. Bo było tak nastrojowo?
Oczywiście.
- Nie wiem - odparł cicho w końcu.
Marco podrapał się po karku, wyraźnie zakłopotany. Siedzieli tak w milczeniu. Kirschtein obserwował chmury, a Bodt drżącą na wietrze trawę.
- Widziałeś kiedyś zakole rzeki z lotu ptaka? - zapytał piegus nagle.
Blondyn oderwał wzrok od nieba i leniwie spojrzał na żołnierza.
- Nie widziałem. Coś sugerujesz? - mruknął, marszcząc brwi.
- Chciałbyś? - Marco zignorował pytanie Jeana.
- Może - westchnął ten, podnosząc się powoli.
Przeciągnął się z cichym jękiem.
- Czyli pozwoliłbyś się zabrać na lot? - zapytał Bodt, ożywiony. Naiwnie wierzył, że łatwo jest przekonać Kirschteina do czegokolwiek.
- Nie - odparł stanowczo blondyn, zerkając na piegusa z pogardą - Nie zaciągniesz mnie do samolotu. Żadnej awionetki. Tym bardziej szybowca.
Marco westchnął z zawodem. Podparł brodę dłońmi.
- To może zaczniemy od tego, że chociaż potowarzyszysz mi, jak będę się zajmował moją maszyną? - zapytał ostrożnie.
- Twoją maszyną? - powtórzył za nim Jean, przyglądając się uważniej.
- Mam swój samolot tutaj. Nieduża awionetka - odparł piegus, uśmiechając się miło i niewinnie.
Jean milczał przez chwilę.
- Bez żadnych podstępów? - zapytał ostrożnie, z namysłem.
- Żadnych podstępów. Po prostu chcę, byś ze mną posiedział. Nic nie musisz robić - zapewnił go Marco. Brzmiał zupełnie szczerze.
- Kiedy? - zapytał Jean, ulegając już piegusowi.
- Teraz - odparł wojskowy ze śmiechem i wstał od razu. Wyciągnął rękę do Jeana, uśmiechając się przy tym szeroko. Blondyn złapał jego dłoń z półuśmiechem na twarzy. Gdy się podniósł, znalazł się niebezpiecznie blisko Bodta. Spojrzeli sobie w oczy. Kirschtein dokładnie widział wszystkie jaśniejsze i ciemniejsze plamki w oczach Marco. To była... Dość niezręczna sytuacja. Gdy Jean zorientował się, jak blisko siebie są, natychmiastowo odwrócił wzrok, rumieniąc się przy tym na policzkach lekko.
- Idziemy? - zapytał cicho, zakłopotany.
- J-Jasne - powiedział brunet zdenerwowany. On również wyraźnie speszył się całą tą sytuacją. Kirschtein ruszył przodem, wsadzając ręce głęboko w kieszenie. Marco szedł za nim, trzymając się na dystans.
- Który hangar? - zapytał blondyn po jakimś czasie, gdy już ochłonął.
- Ósmy - odparł piegus, zaskoczony, że Jean tak szybko odzyskał spokój.
Chłopak przytaknął i skierował się w stronę wskazanej hali. Rozkład lotniska nadal znał na pamięć. Mógłby się założyć, że w tym samym hangarze prywatny szybowiec trzymali rodzice. A z resztą, wszystkie wyglądały tak samo, więc... Równie dobrze to mógł być ten z numerem jeden, pięć czy dziesięć. Jednak wymalowana na ogromnych wrotach ósemka wyglądała aż nadto znajomo. Marco stanął obok Jeana, gdy ten gapił się na czerwoną cyfrę.
- Drzwi są obok - zaśmiał się piegus, ciągnąc blondyna za łokieć lekko.
Ruszyli razem do wejścia, zgrabnie ukrytego w boku budynku.
W środku było zadziwiająco jasno. Na środku stało kilka mniejszych bądź większych samolotów. Głównie awionetki, ale jedna maszyna się wyróżniała. Niezwykle delikatny szybowiec, szary od pokrywającej go warstwy kurzu.
Czyli to jednak ten hangar.
Jean stanął przed samolotem, oniemiały.
- Wspaniały, prawda? Nie wiem, dlaczego jest nieużywany - zagadnął go Marco, jak zwykle niczego nieświadomy.
- To szybowiec moich rodziców - oznajmił Kirschtein zadziwiająco pewnym głosem.
- O-och. Przepraszam, Jean - odparł od razu Bodt.
Blondyn wzruszył ramionami. Przyłapał się na bardzo niepokojącej myśli.
Chciałbym nim kiedyś polatać.
Jednak zanim zdążył wyjawić swoje marzenie, w ich rozmowę wciął się donośny głos.
- Kogo ja widzę! Jean Kirschtein we własnej osobie!
Na swoje imię, chłopak spiął się jeszcze bardziej. Do szczęścia (czy raczej rozpaczy) brakowało mu właśnie tej jednej osoby.
- Pixis - westchnął Jean cicho, patrząc w stronę starszego, łysego mężczyzny.
- Cóż za entuzjazm - zaśmiał się dowódca, podchodząc bliżej - Aleś się zmienił. Wychudzony i zestarzały Kirschtein. Kopę lat, młody. Widzę, że Piegowaty Jezus cię tutaj przywiódł.
Jean nie mógł powstrzymać parsknięcia.
- Piegowaty Jezus? Marco, już się dorobiłeś takiego przydomka? - zaśmiał się szczerze.
Piegus zarumienił się niezwykle mocno. Otworzył usta jakby chciał się wybronić, ale Pixis był szybszy. Klepnął w plecy Marco, a potem oparł się o jego ramię.
- Nasz młody as przestworzy, wiesz? Dobrze dobierasz sobie znajomych.
Kirschtein uśmiechnął się pogodnie.
- Najwyraźniej nieźle trafiłem - stwierdził.
Atmosfera w tym hangarze była niezwykle lekka, rodzinna. Blondyn czuł się tam tak samo swobodnie i dobrze jak kilkanaście lat temu, gdy pałętał się rodzicom pod nogami, starając im się pomóc przy maszynie. To wspomnienie nie wydawało się tak przytłaczające, czy przykre. Budziło w Jeanie dziwne ciepło, jakieś dawno zapomniane uczucie. Pixis droczył się z Marco jeszcze przez jakiś czas, a Kirschtein wybuchał śmiechem na niektóre zawstydzające sekrety chłopaka. W końcu pułkownik Brzenska postanowiła oszczędzić nerwów piegusowi. Zaciągnęła dowódcę gdzieś na tyły, dając mu, zapewne kolejny, wykład o dręczeniu młodzieży. Wtedy Jean spojrzał na Marco, nadal jeszcze roześmiany i szczęśliwy.
- Dobrze, że cię tu zaciągnąłem, co? - zapytał piegus, drapiąc się po karku.
- Bardzo dobrze - zgodził się blondyn.
Za pierwszym razem Jean jedynie przyglądał się pracy Marco. Piegus krzątał się dookoła swojej dwuosobowej awionetki, z brudnym ręcznikiem przerzuconym przez ramię i nosem utytłanym w oleju. Czasami wymieniali się spojrzeniami albo rozmawiali przez chwilę. To było kilka najlepszych godzin w ciągu ostatnich dziesięciu lat życia Kirschteina. Gdy wychodzili z hangaru, było już zupełnie ciemno. Chłodne powietrze pachniało nadchodzącą zimą, co zwiastowało, że niedługo nad Trostem zapanują smętne, pochmurne dni przepełnione lodowatym deszczem i potężnymi wichurami.
- Powinniśmy częściej razem chodzić do hangaru. Dobrze ci to robi, Jean - stwierdził nagle Marco, przerywając blondynowi rozmyślania nad warunkami meteorologicznymi.
- Mówisz? - zapytał chłopak i przeciągnął się lekko.
- Mówię. Wydawałeś się tam całkiem innym człowiekiem. Bardziej prawdziwym - wyznał piegus cicho, patrząc się w mrok przed sobą.
Jean wzruszył ramionami.
- To miejsce po prostu mi się dobrze kojarzy. I ten szybowiec... Przypomina mi o chyba najlepszych chwilach - wyszeptał, a potem zasłonił twarz dłońmi.
Marco stanął obok niego, przyglądając się kruchej sylwetce blondyna.
- Latałeś nim kiedyś? - zapytał po chwili, zbliżając się do Jeana.
Kirschtein pokręcił głową.
- Chciałbyś?
Jean spiął się wyraźnie na myśl o lataniu w ogóle. A zwłaszcza tym starym szybowcem.
- Nie umiem latać. A ten szybowiec jest tak cholernie stary... - odparł, nadal nie pokazując twarzy.
Marco złapał go za nadgarstki delikatnie.
- W takim razie możemy go odnowić przez zimę, nie? Wiem, że choć trochę się znasz na samolotach. Widziałem dzisiaj - powiedział z nadzieją i oderwał dłonie blondyna od jego twarzy.
Kirschtein spojrzał na niego ostrożnie, jak bezbronne dziecko.
- Serio? - zapytał niepewnie.
- Serio, serio - piegus odpowiedział mu z uśmiechem - Myślę, że to nie będzie takie trudne.
Jean westchnął cicho.
- Powiedzmy, że ci wierzę - mruknął, na co Marco rozpromienił się jeszcze bardziej - Możemy zacząć po tym weekendzie.
- Umowa stoi - oznajmił Bodt pogodnie.
Kirschtein też mimowolnie się uśmiechnął.
Po ciężkim weekendzie na pierwszym zimowym pokazie, Jean czuł się psychicznie wykończony. W poniedziałek leżał w łóżku i mimo całonocnego lotu, nie mógł nawet zmrużyć oka. Wiatr wył za oknem przerażająco. Zdecydowanie nie był to dzień do wychodzenia na dwór. Telefon zawibrował na szafce. Chłopak sięgnął po niego leniwie.
Gotowy na pierwsze odnawianie szybowca? :)
Marco. Oczywiście. Nawet jego smsy przepełniał niewyobrażalny entuzjazm. Jean jęknął cicho, patrząc na to, co wyrabiało się na dworze.
co jak nie?
Nie ma takiej opcji, Jean, czekam na dole :(
Przed wejściem?! Kirschtein od razu zerwał się na równe nogi, po czym, zbiegł na dół. Otworzył drzwi. Na ganku stał piegus, promiennie uśmiechnięty i przemoczony.
- Żartujesz sobie? Trzeba było wcześniej powiedzieć, że idziesz!
- Przepraszam, Jean - zaśmiał się Marco potulnie - Wypadło mi to z głowy.
Kirschtein prychnął, zirytowany i wpuścił piegusa do środka.
- Daj mi się przebrać tylko. Boże, jesteś cały mokry - westchnął.
Piegus odpowiedział mu zakłopotanym uśmiechem.
- Nie chciałem cię martwić, Jean - wyznał, drapiąc się po karku.
Na jego policzki skapnęły krople wody z włosów. Jean prychnął z pogardą i pobiegł na górę szybko. Przebrał się szybko ze spodni dresowych oraz zniszczonej koszulki w coś bardziej porządnego. Znoszone jeansy i stara bluza wydawały się w sam raz. Marco czekał na Kirschteina w przedpokoju, przyglądając się wiekowym fotografiom, które wciąż stały na szafce.
- Gotowy - oznajmił Jean, zaskakując tym zamyślonego piegusa.
Bodt odwrócił się do niego zaskoczony i uśmiechnął się, zakłopotany znowuż.
- To dobrze. Czyli możemy iść? - zapytał.
Blondyn przytaknął, zakładając znoszone trampki. Zły pomysł na taką pogodę, ale kto by się przejmował. Zarzucił jeszcze skórzaną kurtkę na plecy. Razem wyszli na deszcz. Bez słowa skierowali się na skróty do hangaru numer osiem. W środku nikogo nie było, a do tego panowała ciemność. Racja, nawet freakom nie chciało się wychodzić w tak paskudny dzień. Zwłaszcza, że ich maszyny były w idealnym stanie. Nie potrzebowały żadnej renowacji. W przeciwieństwie do starego szybowca. Marco włączył światło, które oślepiło Jeana niemal natychmiastowo. Razem podeszli do maszyny stojącej pod przeciwległą ścianą. Samolot był smukły i niezwykle delikatny w porównaniu do tych wszystkich awionetek, czy odrzutowców. Bodt rzucił Kirschteinowi czystą szmatkę.
- Zajmiesz się jego odkurzaniem, a ja sprawdzę mechanikę, dobrze? - zapytał z potulnym uśmiechem.
Blondyn przytaknął, spoglądając na kawałek materiału w swoich dłoniach. W wiadrze nieopodal stała już przygotowana woda ze specjalnym detergentem.
- Byłeś tu wcześniej? - domyślił się Jean, przysuwając sobie wiadro pod ogon szybowca. Oczywiście nie byłby w stanie go podnieść.
- Tylko na chwilę, żeby nie tracić twojego czasu na przygotowania - odarł Marco szczerze.
Kirschtein pokręcił głową tylko, zakasując rękawy. Zamoczył szmatkę ostrożnie. Nie robił tego po raz pierwszy. Nawet bezsensowna czynność wywołała uśmiech na twarzy chłopaka. Wycisnął materiał porządnie, tak by został jedynie lekko wilgotny. Zaczął metodycznie zbierać kurz z powierzchni samolotu. Czuł, że Marco przygląda mu się przez chwilę. Nie była to krytyczna kontrola poczynań, a raczej... Po prostu przyjemna obserwacja. Potem piegus sięgnął po narzędzia, zaczynając przeglądać przyrządy w kokpicie samolotu. Jean przyglądał się maleńkim pęknięciom na kadłubie. Gdzieniegdzie odłaził stary już lakier.
- Będziemy szlifować, polerować i malować od nowa? - zapytał po chwili.
- Mhm... Tylko, że to zabiera strasznie dużo czasu i pieniędzy - odparł Marco cicho, skupiony na sprawdzaniu stanu wnętrza maszyny.
- Mamy całą zimę, a pieniądze to żaden problem. Mam ich aż za dużo - mruknął Kirschtein, ponownie zamaczając szmatkę w wodzie.
- W takim razie zamówię odpowiednie lakiery - oznajmił Bodt, uśmiechając się lekko.
- Mhm - mruknął blondyn, wracając do swojego zajęcia.
Potem nadal wymieniali się uwagami co jakiś czas, a zadania, które ich czekały, spisywali na kartce. Kilka godzin minęło w mgnieniu oka. Gdy skończyli, za oknem znów było ciemno, mimo stosunkowo wczesnej godziny. Zimowe popołudnia zwykły być przygnębiające. Ponurą atmosferę rozpromieniał Marco, który samą swoją obecnością sprawiał, że Jean zapominał o wszystkich problemach. Szli ulicą w stronę domu Kirschteina, śmiejąc się pogodnie.
- Swoją drogą, nie będziesz miał kłopotów, że znikasz tak na całe dnie? - zapytał blondyn.
- Och, nie. Dostaliśmy przepustkę do końca zimy, jak zwykle. Dopiero w przyszłym roku będziemy uczyć się latać w takich warunkach - odparł piegus, zaskoczony tym nagłym pytaniem.
- To czemu nie wracasz do domu? - zdziwił się Jean.
Bodt milczał przez dłuższą chwilę, szukając odpowiednich słów.
- Powiedzmy, że... Nie za bardzo mogę - oznajmił w końcu, odwracając wzrok.
Kirschtein zmarszczył brwi, zaintrygowany stwierdzeniem żołnierza.
- No dobra - mruknął cicho - A tak swoją drogą, myślałem, że już skończyłeś akademię.
- Teoretycznie tak - zaśmiał się Marco - Czeka mnie jeszcze kurs przygotowujący od kwietnia. Ale to nic wielkiego.
- Pewnie dla takiego mistrza jak ty, to nic wielkiego - zgodził się Jean, rozbawiony.
Piegus wywrócił oczami.
- Nie jestem żadnym mistrzem - zaznaczył skromnie.
- To tylko pasja i sumienność - Jean dokończył za niego, uśmiechając się szeroko.
- Pasja i sumienność - powtórzył Marco z uśmiechem.
Następny tydzień męczyli się z szlifowaniem i polerowaniem powłoki szybowca. Wokół stanowiska rozłożyli zasłony, by nie uszkodzić innych maszyn. Oboje w białych kombinezonach oraz maskach wyglądali komicznie. Oczywiście dogryzali sobie nawzajem, kto prezentował się śmieszniej. W czasie tych wizyt dystans pomiędzy nimi zmalał do tego stopnia, że ciężko było go w ogóle zauważyć. Pocałunek w różanej alei został puszczony w niepamięć. Z resztą, każdy z nich bardziej skupiał się teraz na wyzwaniu, jakim było przygotowanie szybowca przed wiosną. Zdzieranie starego lakieru, zbadanie szkieletu i jego naprawa zajęły dobre dwa tygodnie. Z każdym dniem zbliżali się do siebie, poznawali od coraz to nowej strony. Marco pozwalał robić Jeanowi naprawdę wiele rzeczy, bo w końcu to był jego samolot. Niemniej jednak Kirschtein pozwalał sobie pomóc, zwłaszcza na początku. Bodt często obejmował go tak, by poprowadzić właściwie ręce blondyna. Nikt nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Gdy skończyli przygotowywać samolot do malowania, usiedli na podłodze z kubkami gorącej kawy, przyglądając się smutnej kopule szybowca.
- Wygląda tak... Nago - stwierdził Jean, popijając z przyjemnością napój.
- Ale wciąż ma w sobie to coś - odparł Marco, patrząc na ich dzieło z uznaniem.
- Doszły już lakiery? - zapytał z nadzieją Kirschtein.
- Mhm... Wczoraj. Myślę, że w przyszłym tygodniu możemy już zacząć malować - oznajmił piegus.
- Super - szepnął blondyn, uśmiechając się szeroko. Jego uśmiech miał w sobie trochę zachwytu. Wydawał się żywy. Bodt odetchnął z ulgą, zauważając progres w emocjach chłopaka. Jednocześnie widział w tym dziwną zależność. Jean ożywał tylko w jego towarzystwie.
To z kolei dawało piegusowi nadzieję.
W następny poniedziałek zabrali się za malowanie. Było to robota żmudna, bo każda część samolotu musiała być pokryta idealnie równą powłoką lakieru. Każdą warstwę, poczynając od podkładu, a kończąc na przezroczystej emalii i detalach, nakładali pojedynczo, powoli, a jeden kontrolował drugiego. W sumie zajęło im to ponad tydzień. Jednak szybowiec był sprawny i gotowy. Cali byli umorusani farbą, która osiadła na kombinezonach w postaci barwnych kropelek.
- Boże, w końcu - westchnął Marco, przeciągając się.
- Nareszcie - dodał Jean, wyraźnie znużony robotą. Usiadł na podłodze, wycieńczony.
- Udało się, hm? - mruknął piegus, siadając obok niego. Znowu podziwiali swoje dzieło z uznaniem.
- A miało się nie udać? - zapytał blondyn, przyglądając się Marco teraz.
Oboje wyglądali jak kosmici w pełnych kombinezonach, maskach i goglach.
- Nie wiem. Zobaczymy jak będziemy latać - stwierdził żołnierz.
Jean mógł się założyć, że piegus się uśmiecha. Kirschtein westchnął z frustracją.
- Latać, hm? - zapytał cicho, chowając głowę między kolana.
- Oczywiście. Nie po to tyle pracy, czasu i pieniędzy w to włożyliśmy, by ten szybowiec nadal stał w hangarze! - odparł Bodt stanowczo, patrząc na blondyna.
- W-wiem - szepnął ten, a potem westchnął ciężko.
- Jean... - zaczął cicho Marco, przysuwając się do chłopaka.
- Zrobię to, nie martw się - przerwał mu Jean od razu, zerkając na niego.
Piegus patrzył w jego oczy, szukając potwierdzenia, że to, co mówi Kirschtein, jest prawdą. W końcu przytaknął z uznaniem.
- Trzymam cię za słowo - oznajmił zdecydowanie.
~*~
Przez resztę zimy Jean zajmował się wiosenną kolekcją, zainspirowany jego i Marco pracą nad szybowcem. Ubrania były pokryte różnokolorowymi gradientami, które od razu na myśl przywodziły te z ich kombinezonów. W końcu nastała piękna wiosna, pełna soczystych odcieni zieleni i słońca. Gdy skończyło się główne zamieszanie związane z nowym sezonem, przyszedł czas, by zmierzyć się z najgorszym. Z pierwszym lotem szybowcem. Kiedy Kirschtein spotkał się z Bodtem, była wyjątkowo piękna pogoda. Wiał lekki wiatr, niebo było czyste, a słońce rozświetlało dolinę, w której leżał Trost. Marco wydawał się jeszcze bardziej szczęśliwy, niż zwykle. Może to dlatego, że wrócił do regularnego latania na odrzutowcach, które tak kochał. Może to z samego faktu, że nastała wiosna. Przywitali się i razem ruszyli do hangaru numer osiem. Już od dobrych kilku tygodni wszyscy zachwycali się odnowionym szybowcem. Akurat, gdy weszli do środka, przy ich maszynie stał dowódca Pixis.
- Namówiłeś Kirschteina do latania, Jezusie? - zapytał, gdy tylko ich zauważył.
- Owszem! - oznajmił piegus entuzjastycznie - Dzisiaj odbywamy pierwszy start.
Starzec uśmiechnął się nieznacznie, a zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się jeszcze bardziej.
- W takim razie powodzenia życzę! - zaśmiał się i mocno klepnął Bodta w plecy. Ten nachylił się do przodu, śmiejąc się nerwowo. Gdy dowódca odszedł, Marco odwrócił się do Jeana.
- To co, wyprowadzamy szybowiec? - zamiast pytania wyszło stwierdzenie.
Kirschtein przytaknął niechętnie. Piegus swoim urokiem osobistym załatwił kilka osób, które pomogły im doprowadzić samolot na pas startowy i wszystko przygotować. Na poboczach zebrało się wielu gapiów.
Jaka sensacja była w tym, że wybierali się na lot szybowcem?
Marco posadził Jeana z przodu i przymocował dwie kamerki GoPro: Jedną nad przyrządami nawigacyjnymi, a drugą na pasach Kirschteina. Blondyn spojrzał na piegusa pytającym wzrokiem.
- Zawsze nagrywam loty - powiedział Bodt szczerze, przytwierdzając trzecią kamerę do skrzydła szybowca.
Blondyn przeczesał włosy nerwowo. Marco zaśmiał się cicho i wsiadł do tylnej części kokpitu. Ktoś zamknął pokrywę nad nimi.
- Pull out - zawołał piegus jeszcze, a potem zwrócił się do Jeana - Trzymaj ręce na pasach.
Kirschtein chętnie spełnił jego prośbę. Po chwili szybowcem szarpnęło i szybko zaczęli się wznosić. Jean pisnął cicho, zaciskając oczy. Usłyszał pocieszny śmiech Marco.
- Wszystko pod kontrolą, Jean - zapewnił go - Otwórz oczy i podziwiaj!
Blondyn wykonał jego polecenie niepewnie. Obrócił się na chwilę, by spojrzeć na piegusa. Ten siedział zupełnie odprężony, delektując się słońcem. Promienie odbijały się od szkieł jego okularów. Wyglądał bosko jak dla Jeana. Kirschtein rozejrzał się na około, naprawdę podziwiając widoki. Na chwilę zapomniał, że jest wysoko w powietrzu, w maszynie, która nawet nie ma silnika i zdana jest tylko na prądy powietrza. Zapomniał, że boi się odrywać od ziemi. Po prostu podziwiał zbocza gór pokryte gęstymi lasami iglastymi, łąki, na których natura dopiero się rozbudzała i Trost, zdający się jedynie miniaturową makietą. Gdy Marco wykonał nagły skręt, Jean nabrał powietrza, znów czując ukłucie strachu.
- Jakby co, to masz spadochron - przypomniał mu piegus, a potem zaśmiał się znowu - Nie ma się czego bać, Jean. Zaufaj mi.
Spokojny, miękki głos Bodta od razu przywołał blondyna do porządku. Odetchnął cicho, znów rozkoszując się widokiem. Właśnie. Powinien zaufać Marco. W końcu to młody as przestworzy, prawda?
- Obiecałem cię zabrać nad zakole rzeki - powiedział nagle pilot, uśmiechając się przy tym szeroko. Wykonał kolejny ostry zakręt. Lecieli bokiem. Taka perspektywa zachwyciła Jeana. Zaśmiał się radośnie, z głębi serca.
- No to mnie tam zabierz - oznajmił wesoło.
Po krótkim locie nad kotliną, dotarli do zakola rzeki. Na wodzie pływały jeszcze gdzieniegdzie kry lodowe, a łąki wokół były zalane.
- I jak? - zapytał Marco, przyglądając się temu widokowi.
Jean podziwiał w ciszy, bo odjęło mu mowę.
- Pięknie - wydusił z siebie w końcu.
- Cieszę się, Jean - szepnął piegus, teraz patrząc na wyszczerzonego blondyna.
Marco uśmiechnął się czule, widząc jak chłopak znów się otwiera. Znów przypominał dziecko zafascynowane przestworzami.
Nie, nie przypominał go.
On po prostu był oczarowany lataniem tak jak dawniej.
Udało im się raz jeszcze przemierzyć dolinę, do tego zbliżając się do gór. Mogłoby się przez chwilę nawet wydawać, że zaraz zahaczą o któreś zbocze. Gdy już wracali, słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Niebo przybrało pomarańczowo-różowe barwy, a słońce malowało fantastyczne wzory na łące. Jean uśmiechał się, gdy wylądowali. Wyglądał, jakby odnalazł fragment siebie. W końcu zatrzymali się. Przez chwile oboje po prostu siedzieli, napawając się ostatnimi chwilami w szybowcu.
- Będziesz chciał to powtórzyć? - zapytał Marco zaciekawiony.
- Oczywiście - szepnął Jean.
Piegus zaśmiał się pogodnie, szczęśliwy, że jednak udało mu się przekonać Kirschteina.
- Cieszę się - wyznał szczerze.
Po chwili przyjechał do nich samochód i odholował na lotnisko. Tam wprowadzili maszynę do hangaru, ustawili na jej miejscu. Gdy zapadał zmrok, ruszyli w stronę wału, na którym zwykli przesiadywać. I tym razem tam się zatrzymali. Patrzyli na ostatnie promienie słońca.
- Dziękuję, Marco - oznajmił Jean nagle.
Piegus uśmiechnął się lekko.
- Cieszę się, że na powrót zaraziłem cię pasją, którą ty zaraziłeś mnie - wyznał zupełnie szczerze.
- Co? - zdziwił się blondyn, patrząc na niego od razu.
Bodt westchnął cicho.
- Wcale nie zdziwiłem się, że mnie nie pamiętasz, Jean. Ale wiesz, jak byliśmy mali... Ja też mieszkałem tu w bazie z rodzicami. Dużo się razem bawiliśmy, gdy nudziło nam się na lotnisku. Od zawsze byłeś strasznie zafascynowany lotnictwem. Pokazałeś mi jakie to piękne zajęcie. Dałeś pasję, która motywowała. Później musiałem wyjechać do Jinae, ale nie zapomniałem. Nigdy nie zapomniałem o osobie, która dała mi powód do życia. I przyjechałem spłacić dług - wyznał Marco, patrząc się w złote oczy Kirschteina. Blondyn gapił się na Marco, blady i zszokowany.
- Pierdolisz - wydusił z siebie jedynie.
Piegus pokręcił głową.
- Naprawdę - szepnął, zasmucony.
Jean przeczesał włosy nerwowo. Więc jednak Marco wyglądał znajomo.
- Cholera jasna, wiedziałem, że cię skądś znam. Cholera - mruknął, spanikowany.
Cofnął się o krok, ale Bodt złapał go za rękę. Kirschtein odruchowo ścisnął jego dłoń. Tak jak kiedyś.
- O co chodzi, Jean? - zapytał piegus na tyle spokojnie, na ile mógł.
- J-Ja... - zaczął blondyn drżącym głosem.
Ja cię od zawsze kochałem.
- Byłeś moim jedynym przyjacielem w życiu - wypalił zamiast tego, rumieniąc się mocno.
Marco spojrzał na niego zaskoczony, a potem uśmiechnął się szeroko. Pociągnął Jeana do siebie i przytulił mocno. Kirschtein wtulił się w niego bez większego oporu. Było to dla niego znajome uczucie, które uwielbiał jakby od dawna. Zachłysnął się powietrzem. Bodt pogładził jego plecy dla uspokojenia.
- Cieszę się, że cię znalazłem - mruknął piegus.
- Ja też - szepnął blondyn.
To były szczere uczucia.
W następną sobotę Marco znowu zaciągnął Jeana na lot szybowcem. Tym razem wybrali się pod wieczór. Gdy rozsuwali wrota hangaru, słońce już przygotowywało się do zachodu. Promienie oświeciły lekko ich twarze. Kirschtein odetchnął popołudniowym powietrzem. Czuł ekscytację. Poczuł jak Marco zarzuca rękę na jego ramiona.
- Gotowy na coś bardziej ekstremalnego dzisiaj? - zapytał ciekawy.
Jean skinął głową ostrożnie. Wiedział, że jest to pytanie retoryczne i nie zamierzał stawiać oporu. Nie wiedział, co planował piegus, ale musiał mu zaufać, tak jak kiedyś Bodt zaufał jemu. Jak wtedy, gdy przechodzili przez górskie strumienie i wspinali się po dzikich zboczach, aby mieć lepszy widok na latające samoloty. Jak wtedy, gdy razem stawali na końcu pasa startowego, by obserwować jak rozpędzają się szybowce ciągnięte przez wyciągarkę. Jak wtedy, gdy wspinali się na wał, by obserwować odrzutowce, choć stanowczo im tego zabroniono.
Jakim cudem Jean o tym wszystkim zapomniał? Jakim cudem zapomniał o Marco?
Więc gdy wsiadali do szybowca z ciężkimi spadochronami na plecach, Jean zaproponował coś, co musiało spodobać się piegusowi:
- Polećmy nad tamto jezioro.
Marco spojrzał na tył głowy blondyna, oniemiały. A więc jednak Jean pamiętał o ich wspólnych wyprawach.
- Oczywiście, Jean. Myślałem o tym samym - powiedział szczęśliwy.
Kirschtein uśmiechnął się znowu lekko, poprawiając okulary na nosie.
- Pull out - zawołał Bodt do żołnierzy pomagających im w starcie.
Po chwili poczuli znajome szarpnięcie wyciągarki. W trzy sekundy rozpędzili się do ponad stu kilometrów na godzinę i zaczęli unosić w powietrzu. Jean obserwował oddalające się lotnisko. Gdy lina spadła z zaczepu, nos szybowca poleciał w dół. Kirschtein pisnął cicho, ale bardziej dla zasady. Marco nad wszystkim panował. Wyrównał lot sprawnie i skierował maszynę w stronę małego jeziorka położonego na drugim końcu doliny. Podczas ostrego zakrętu znów lecieli bokiem do ziemi. Jean obserwował świat z tej perspektywy z zachwytem. Przelecieli przez dolinę trochę wydłużoną drogą, bo nigdzie im się nie śpieszyło. Głównie kierowali się w miejsca, które po prostu wyglądały szczególnie pięknie. Gdy dotarli nad ich jezioro, słońce zaczynało się chować nad horyzontem, barwiąc taflę wody na odcienie pomarańczy, czerwieni i granatu.
- Teraz się trzymaj, Jean - powiedział Marco zadowolony, obniżając lot nagle.
Sunęli nad wodą, praktycznie zahaczając brzuchem maszyny o powierzchnię jeziora. Kirschtein zaśmiał się, patrząc w dół.
- Genialnie! - zawołał ucieszony.
Bodt uśmiechnął się rozczulony.
- Spełniłeś moje marzenie, wiesz? - zapytał po chwili blondyn.
- Wiem. Sam mi o nim kiedyś powiedziałeś - odparł piegus szczerze.
- Dziękuję, Marco - szepnął Jean, rozczulony.
Uśmiechnęli się do siebie. Zawrócili na lotnisko, gdy zaczynało się ściemniać. Dotarli tam o zmroku. Tym razem byli ostatni. Drogę do hangaru oświetlało im światło księżyca. Tego dnia była pełnia.
- Teraz czeka nas przerwa, hm? - zapytał cicho Marco.
- No... Ty masz egzaminy, a ja muszę dokończyć kolekcję - westchnął Jean, przeciągając się, gdy zamknęli drzwi.
- Szkoda - mruknął Bodt ze szczerym żalem w głosie.
Kirschtein przytaknął mu i po chwili zapalił papierosa, wdychając dym razem z rześkim nocnym powietrzem.
- Czy ty kiedyś przestaniesz palić? - zapytał piegus, przyglądając się blondynowi.
- Jak dostanę raka płuc, krtani albo czegokolwiek innego - odparł ten, z przyjemnością paląc fajkę.
- No jasne - powiedział Marco, kręcąc głową z dezaprobatą.
Jean wzruszył ramionami, idąc dalej pod górę.
- Kiedy się spotkamy następnym razem? - zmienił temat.
- Po wszystkim. Na lato - oznajmił Marco, pewny siebie.
- Obiecujesz? - upewnił się Kirschtein. Czuł, że jest to deja vu.
- Obiecuję - Bodt odpowiedział mu z promiennym uśmiechem.
Blondyn przytaknął. Po chwili zatrzymali się pod domem Jeana.
- Marco - odezwał się on wtedy.
- Tak? - zapytał piegus, patrząc na chłopaka z nadzieją.
- Dlaczego nie możesz wrócić do domu? - pytanie było nagłe i niczym nie uzasadnione.
Marco przez chwilę patrzył na Jeana pustym wzrokiem, rozmyślając, jak się zachować.
- Jestem gejem, a oni mają z tym problem. Dlatego. Muszę już wracać, Jean - wyrzucił z siebie na jednym tchu, po czym popędził w górę ulicy, zostawiając blondyna samego.
Kirschtein wydał z siebie cichy dźwięk zaskoczenia. Chciał pobiec za Marco, coś mu powiedzieć, ale... Stał na środku drogi jak słup soli.
Marco
Jest
Gejem.
Łatwo było się domyślić w sumie, prawda? Zwłaszcza po tym pocałunku.
- O mój boże - wydusił z siebie Jean, gdy uświadomił sobie, co to oznaczało.
Reszta wiosny minęło szybko i smętnie dla Jeana. Z Marco nie rozmawiał w ogóle. Przyglądał się tylko jak lata odrzutowcem. Kirschtein siedział codziennie na wale, obserwując startujące odrzutowce, ewolucje, które wykonywały i ich lądowania. Robił tak codziennie aż nastał pierwszy dzień lata. Była sobota. Co prawda znów wylegiwał się na górce, ale czekał na Marco. Wiedział, że przyjdzie. I tak się stało. Usłyszał jak piegus odetchnął z ulgą.
- Myślałeś, że mnie nie będzie? - zapytał Kirschtein, gasząc papierosa, którego właśnie zdążył spalić.
- Obawiałem się, że cię wystraszyłem - wyznał Bodt, siadając na zielonej trawie obok blondyna.
- Informacją, że jesteś gejem? Daj spokój - mruknął chłopak, rwąc pojedyncze źdźbła leniwie.
Piegus wzruszył ramionami.
- Skąd mogłem wiedzieć, co sobie pomyślisz - zauważył niechętnie.
Tym razem to Jean wzruszył ramionami i przeciągnął się lekko. Podniósł się do siadu.
- Akceptuję to - oznajmił stanowczo, patrząc na Marco - Kiedy idziemy latać?
- Możemy nawet dzisiaj - odparł Bodt, a po chwili uśmiechnął się szeroko.
- Co? - zapytał wtedy Kirschtein niepewnie.
- Jeszcze niedawno nikt by nie pomyślał, że Jeana Kirschteina tak będzie rwało do latania - zaśmiał się Marco.
- Oj cicho - westchnął Jean zawstydzony i dał brunetowi lekkiego kuksańca w ramię.
Ten zaśmiał się głośniej, bo uderzenie było dla niego lekkie jak piórko. Po chwili wstał, a potem podniósł blondyna. Gdy tym razem znaleźli się zaledwie kilka centymetrów od siebie, nikt się nie speszył. Patrzyli sobie w oczy, nadal trzymając się za nadgarstki. Marco mógłby teraz z łatwością pocałować Jeana. Ale tego nie zrobił. Jego orzechowe oczy wydawały się zmartwione, jakby męczył go jeszcze jakiś sekret. Chciał, by Kirschtein go o to zapytał.
- Idziemy? - powiedział zamiast tego.
- Jasne - mruknął piegus z lekką chrypą, która maskowała rozczarowanie.
Ale Jean wiedział, co powinien powiedzieć. Jednak chciał o to spytać później. Miał przeczucie, że to może być ich ostatni wspólny lot. Zeszli do ósmego hangaru w milczeniu. Jak zwykle, z pomocą innych żołnierzy wyprowadzili szybowiec. Dzisiaj wszytko wydawało się inne. Atmosfera była prawie że grobowa. Ludzie wymieniali się słabymi uśmiechami, zdawali się być bez życia. Zdecydowanie coś było na rzeczy. Gdy wsiedli do kokpitu, Jean zdecydował się jednak odważyć na pewną prośbę:
- Marco. Niech ten ostatni lot będzie najlepszy.
Piegus spojrzał na niego załamany. Zmusił się do marnego uśmiechu.
- Skąd wiedziałeś? - zapytał.
- To się czuje, Marco. Lecisz na misję, prawda? - odparł blondyn, wciąż patrząc przed siebie.
- Tak - wyszeptał Bodt. Słowa zawisły w powietrzu.
- W takim razie... Zapamiętajmy ten lot jak najlepiej - powiedział Kirschtein drżącym głosem, odwracając się do niego na chwilę. Wymienili się smutnymi uśmiechami. Jean wygodniej usadowił się na swoim miejscu.
- Pull out - zawołał Marco tak pewnym głosem, jak tylko mógł.
Znajome szarpnięcie dziś szczególnie zabolało Jeana. Czuł jakby miał w sobie dodatkowy balast.
- Nie masz nic przeciwko kilku akrobacjom z tej okazji? - zapytał Bodt, gdy już wyrównali lot.
- Nie - odparł Kirschtein ostrożnie.
Piegus przytaknął i skierował się nad góry, które otaczały dolinę od wschodu. Jego ruchy były znacznie bardziej ostre, gwałtowne, jakby wyrażały całą frustrację, którą trzymał w sobie. Lecieli nad stromym, kamienistym zboczem, tak blisko powierzchni, że w każdej chwili mogliby o nią zahaczyć i się rozbić. Pod nimi szybko znikały kolejne skały, rośliny, a nawet małe zwierzęta. Nagle wlecieli w gęste chmury. Wokół zrobiło się szaro, ponuro, cicho. Tak, jakby nie istniało nic prócz Jeana oraz Marco, zamkniętych w ciasnym kokpicie. Kirschtein spojrzał na piegusa, który rozglądał się na boki uważnie. Jakby kogoś szukał. Nagle zza chmur wyłoniły się dwa szybowce. A w nich młodzi żołnierze. Wszyscy wyglądali na skupionych i spiętych. Najprawdopodobniej czuli się podobnie. Byli tak samo sfrustrowani i zmartwieni tą sytuacją. Lecieli w ciszy przed siebie, jakby przygotowywali się do boju. Tak, o to wszyscy się martwili. I tym smutnym, bezgłośnym lotem dzielili swoje uczucia, obawy, strach. Nagle jeden szybowiec odpadł od grupy, robiąc gwałtowny skręt. Jednocześnie obniżył lot. Teraz lecieli nad doliną, wzdłuż rzeki. Wszyscy podążyli za nim w ten, czy inny sposób. Gdy znów ujrzeli słońce, ich oczom ukazał się również klucz delikatnych maszyn. Pięć, czy nawet sześć maszyn leciało w zwartym szyku, szybko przemierzając dolinę. Pilotami byli młodzi żołnierze, pewnie należeli do kadetów.
- Wszyscy z naszego dywizjonu - oznajmił Marco, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie Jeana - Wszyscy z dywizjonu 104.
Blondyn przyłożył czoło do zimnej szyby, obserwując jak szybowce pod nimi raz po raz wznoszą się i opadają, wykonując swoisty taniec.
- Jean - powtórzył Marco już po raz kolejny, jednak dopiero wyrywając Kirschteina z zamyślenia.
Chłopak zerknął na piegusa lekko nieprzytomnym wzrokiem.
- Gotowy? - zapytał Bodt z lekkim uśmiechem. Jego oczy błyszczały z ekscytacji.
- Gotowy na co? - zdziwił się blondyn, marszcząc brwi.
Pilot wywrócił oczami, po czym gwałtownie poderwał dziób szybowca do góry. Jean wydał z siebie okrzyk zaskoczenia, wciskając się mocniej w oparcie siedzenia. Złapał za pasy odruchowo. Marco zaśmiał się, obracając maszynę powoli o sto osiemdziesiąt stopni.
- Boże, Marco! - krzyknął Jean, trochę spanikowany, gdy oglądali zachodzące słońce do góry nogami.
- Ciesz się widokiem, Jean! - poradził mu piegus i zaśmiał się, nagle znów rozpromieniony, odprężony.
Kirschtein przyglądał się pomarańczowemu niebu, pociemniałym górom i jasnej gwieździe, jaką było słońce. Uśmiechnął się lekko, rozluźniając się, gdy Marco ponownie przewracał szybowiec. Przymknął oczy, pozwalając grawitacji przerzucić jego wnętrzności na ich miejsce. Odetchnął głęboko, gdy zaczęli powoli opadać w dół. Otworzył oczy, patrząc jak łagodnie, pod pełną kontrolą zbliżają się do ziemi, by przelecieć niewiele ponad polem pszenicy wraz z innymi samolotami. Chwilę później znów poderwali się do góry, by zrobić gwałtowny skręt. Zatoczyli ciasny półokrąg, nawracając do bazy. Zapadał zmrok, przykrywając całą dolinę ciemnym kocem nocy. Z łąk podniosła się mgła, która sprawiała, że lądowanie było jeszcze bardziej magiczne niż zwykle. Gdy zbliżali się do ziemi, coraz mocniej otulała ich gruba, mleczna powłoka. W końcu się zatrzymali. Znów panowała taka sama cisza jak w chmurach. Nic nie istniało oprócz Jeana i Marco. Słyszeli swoje ciche oddechy, każde połknięcie śliny, najmniejszy ruch.
- Kiedy wyjeżdżasz? - zapytał Jean nagle, przerywając milczenie.
- Jutro rano - oznajmił Marco cicho.
- Mogę cię pożegnać jutro? - mruknął blondyn, nie ukrywając nadziei.
Piegus zawahał się przez chwilę, zastanawiając się, czy to na pewno dobry pomysł.
- Możesz - zgodził się w końcu, choć w jego głosie rozbrzmiewał ból.
Kirschtein przytaknął, dziękując przyjacielowi cicho.
Tak, na pewno mógł nazwać Marco przyjacielem.
Jean po raz kolejny nie mógł zmrużyć oka. Tak jak przez ostatnie dwie noce, tak i dzisiaj gapił się w sufit, rozmyślając, tym razem o Marco. W głowie cały czas odtwarzał świat przewracający się do góry nogami, podekscytowany wzrok Bodta i jego szczery śmiech. Kirschtein obracał się z boku na bok, nie mogąc wyrzucić z myśli obrazu piegusa. I tak przez całą noc. Zerwał się o czwartej nad ranem. W domu panowało poruszenie, bo wuj też wyjeżdżał. Ciotka przygotowywała śniadanie dla męża, a generał okupował łazienkę, pakując ostatnie potrzebne rzeczy. On jedzie jako szkoleniowiec. Ale Marco nie. Jean ubrał się w pokoju szybko, zaczesał jako tako włosy i przejrzał się w lustrze. Wyglądał znośnie jak na człowieka po kilku nieprzespanych nocach, martwiącego się o osobę, która zwróciła mu miłość do pasji życia jego i rodziców. Zszedł po schodach ostrożnie, prześlizgając się przez jadalnię.
- Jean? - usłyszał zdziwiony głos cioci.
- Tak? - zapytał ochrypłym głosem, zatrzymując się w progu.
- Gdzie idziesz? - spytała go kobieta, nie odrywając wzroku od bekonu smażącego się na patelni.
- Na dwór. Pożegnać Marco - oznajmił cicho.
- A wuja to nie pożegnasz? - oskarżyła go z wyrzutem.
- Idę tylko na chwilę. Wrócę za pół godziny - zapewnił ją blondyn.
- Mam nadzieję - szepnęła kobieta, lekko załamanym głosem.
Jean popędził przed siebie, wychodząc z domu prędko. Jak na środek lata, na dworze panował przenikliwy chłód. Kirschtein biegł w dół ulicy, chcąc jak najszybciej znaleźć się w różanej alei. Gdy minął ostatni zakręt, zachłysnął się powietrzem, widząc Marco. Stał na początku tunelu, bawiąc się pojedynczą białą różą. Spojrzeli sobie w oczy, oboje zamierając w bezruchu. Nikt nie miał odwagi nic powiedzieć, więc po prostu się na siebie gapili, oboje lekko zarumienieni na twarzy z zimna i uczuć. W końcu blondyn ruszył w stronę piegusa. Bodt wyglądał jeszcze bardziej dojrzale w zgniłozielonym kombinezonie. W Jeanie budziło się nieprzyjemne wspomnienie, gdy ostatni raz żegnał się z rodzicami. Marco uśmiechnął się do niego słabo, podchodząc bliżej Kirschteina. Teraz stali zaledwie kilka centymetrów od siebie. Jean patrzył się w orzechowe oczy, dokładnie zapamiętując wszystkie jaśniejsze i ciemniejsze plamki. Potem przyglądał się układowi piegów, pojedynczym pęknięciom na wargach...
- Wrócisz? - zapytał nagle, zerkając na różę, która nadal tkwiła w jego dłoniach.
- Na pewno - oznajmił piegus, zaciskając mocniej palce na łodyżce.
Jean pokiwał głową. Marco uniósł jedną rękę i dotknął nią policzka blondyna. Chłopak spojrzał na żołnierza, spinając się lekko.
- Pozwól mi to zrobić - szepnął Bodt, nachylając się do Kirschteina.
Ten zagryzł wargę mocno, ale przytaknął po chwili. Piegus pochylił się jeszcze bardziej i ucałował usta Jeana delikatnie. To było raptem muśnięcie, ostrożne i delikatne, takie, by nie wystraszyć blondyna po raz kolejny. Kirschtein odwzajemnił to subtelnie, łapiąc przy tym nadgarstek żołnierza. Nie chciał go puszczać. Pragnął, by Marco został tutaj, z nim. Jednak piegus odsunął się po chwili, patrząc w oczy Jeana.
- Czekaj tu na mnie. Za równe trzy miesiące - szepnął drżącym głosem.
On również nie chciał zostawiać blondyna.
- Dobrze - wydusił z siebie Jean, rumieniąc się mocno.
Oparł się o klatkę piersiową Marco i złapał kawałek materiału kombinezonu. Piegus ucałował jego głowę, tuląc go do siebie. Oboje chcieli powiedzieć to samo.
Kocham cię.
Jednak zamiast tego odsunęli się od siebie po dłuższym momencie. Razem ruszyli na główną drogę w ciszy. Tam jeszcze raz się przytulili. I pożegnali. A potem rozeszli, każdy w swoją stronę.
- Dziękuję, że zwróciłeś mi uczucia - powiedział Jean w ciemność.
Marco już z nim nie było.
~*~
Pierwszy miesiąc minął powoli i jałowo. Jean większość czasu leżał w łóżku albo na wale, obserwując prawie puste lotnisko. Zdarzało mu się wtedy wypalić tyle papierosów, co zwykle w ciągu kilku dni. Drugi miesiąc minął szybciej, przy stole kreślarskim lub przed telewizorem z ciotką. Oboje słuchali wiadomości, mając nadzieję, że nie powiedzą o żadnym ataku na bazę wojskową. Razem popadali w psychiczną ruinę, z każdym dniem coraz to bardziej. W pierwszy dzień trzeciego miesiąca z upragnionej drzemki nad projektami z jesiennej kolekcji wyrwał go głośny szloch ciotki. Nie myśląc zbyt wiele, zerwał się z krzesła i zbiegł po schodach, przeskakując co drugi stopień. Wpadł do salonu przerażony, by na ekranie telewizora zobaczyć wielki czarny napis na żółtym tle.
ATAK NA BAZĘ LOTNICZĄ W SHIGANSHINIE.
Jean przytrzymał się krawędzi sofy stojącej po środku pokoju i osunął się na podłogę z hukiem.
- Co najmniej dwie osoby nie żyją, a trzydzieści jest rannych - usłyszał głos speakera pomiędzy kolejnymi skowytami zrozpaczonej ciotki. Kirschtein poczuł jak coś w nim pęka. Serce.
Czyżby znowu stracił ukochaną osobę? Osobę, która budziła w nim uczucia tak skrupulatnie kryte i tłamszone? Czy to działo się naprawdę? Chłopak nie mógł wziąć oddechu. Czuł jak na jego szyi zaciska się pętla, dokładnie taka sama jak co roku pod pomnikiem.
Boże, czy teraz na granitowym monumencie zawiśnie kolejna znienawidzona tabliczka?
Czy od tego roku Jean będzie ryczał pod pomnikiem nie z powodu dwóch, a trzech osób?
Każda taka myśl odbierała Kirschteinowi oddech. Stała się tragedia. Kolejna tragedia, w której głównie ucierpieli ludzie z Trostu. Pytanie, czy to miał być następny dramat dla Jeana.
Ostatni miesiąc był wybuchową mieszanką stresu, rozpaczy i nadziei. Kirschtein całymi dniami nic nie robił. Siedział, wgapiony w szybę lub sufit, żywiąc się prawie wyłącznie wodą oraz papierosami. Czasami, gdy ocknął się z tej dziwacznej hibernacji, rzucał się do komputera lub telewizora, by dowiedzieć się czegokolwiek. Jednak tydzień po tym ataku, temat zupełnie umarł i nikt już się nie przejmował zmarłymi lotnikami. Tylko Trost popadł w żałobę. Po ulicach snuły się czarne sylwetki ludzi, którzy zawsze zatrzymywali się przy lotnisku. Część się przeżegnała, część jedynie patrzyła. Niektórzy zaczynali szlochać. Inni nawet nie przestawali płakać. Na przykład ciotka. Jean słyszał jej płacz przez większą część doby. W nocy wyła, w dzień łzy po prostu ściekały jej po policzkach. Ona też się bała, że straciła kolejną osobę, którą kocha. I też z niepokojem czekała aż wrócą.
W dzień powrotu Jean od czwartej nad ranem siedział na wale. Z niecierpliwością spoglądał w niebo, oczekując na nadlatujące samoloty transportowe. Wschodzące słońce raziło oczy Kirschteina, a zimna rosa osiadała na jego skórze. Mijały godziny. Do bazy zjechało się kilka ekip telewizyjnych z mniejszych i większych stacji. To był znak, że niedługo nadlecą. Kilku kamerzystów zmierzało w stronę wału. Jean szybko z niego uciekł, biegnąc w stronę pasa startowego. Stało już tam kilka osób, które także wyczekiwały. Przywitano go smutnymi spojrzeniami. Kirschtein przepchnął się do przodu, by łatwiej móc odnaleźć Marco. Skąd miał wiedzieć, w jakim stanie jest chłopak? Wszystko mogło się zdarzyć. Z daleka zaczęły dochodzić odgłosy potężnych silników transportowców. Ich ryk z czasem zaczął zagłuszać nawet myśli. Tłum zrobił się spory i teraz wszyscy w napięciu czekali aż samoloty wylądują. Raz po raz wielkie maszyny w kolorze khaki opadały na pas z piskiem opon. Te trzy, które właśnie dotarły, przewoziły jedynie ludzi. Atmosfera stężała, wszyscy zamilkli. Klapa pierwszego samolotu opadła powoli na asfalt. Ze środka wylali się falą żołnierze. Wszyscy byli sprawni, choć wycieńczeni. Nawet z takiej odległości na ich twarzach widać było zmęczenie fizyczne oraz psychiczne. Całą traumę. Ruszyli w stronę tłumu gapiów, rozglądając się za swoimi bliskimi. Kilka kobiet porwało się biegiem, by rzucić się w objęcia swoich mężów, synów, a może narzeczonych. Oni mogli już odetchnąć z ulgą. Jednak nigdzie nie było Marco. Nie w tym samolocie. Jean obserwował jak opada trapez drugiej maszyny. Kilku żołnierzy, którzy byli na miejscu, weszło do środka, by pomóc przy rannych. Część z nich jechała na wózkach, część była wynoszona na noszach. Niektórzy kuśtykali o własnych siłach.
Jeżeli tu nie będzie Marco...
Czy to oznacza, że nie żyje?
Ciotka potrąciła ramię Jeana, gdy popędziła w stronę wuja. Był prowadzony na wózku. Stracił nogę. Kirschtein pobladł, widząc generała w tak mizernym stanie. To pierwszy raz, gdy ten mężczyzna nie wydawał się silny. Jean zaczął rozglądać się dalej w poszukiwaniu piegusa. Nie było go nigdzie. Żadną z tych osób nie był Marco.
- O boże - wyrwało się mu, gdy trzeci samolot zaczął się otwierać.
Po bokach metalowego trapezu stali odświętnie ubrani żołnierze. To oni mieli nieść trumny do karawanów. Ze środka kilku mężczyzn wyniosło dwie drewniane skrzynie. Sami następnie wyszli, idąc powoli w tę samą stronę, co inni żołnierze, którzy powrócili z misji. Na szarym końcu wlókł się Marco. To chyba był on. Utykał mocno na prawą nogę. Z lewej strony podpierał się kulą. Połowę jego twarzy i szyi zakrywały bandaże. Tak samo rękę. Ale żył. Jean bez większego namysłu pobiegł w jego stronę, wymijając po drodze innych żołnierzy.
- Marco! - krzyknął ile sił w płucach.
Piegus podniósł głowę powoli, jednocześnie zdziwiony i przerażony widokiem blondyna.
Ten rzucił mu się na szyję, całując go mocno w usta. Nie przejmował się, ile osób ich widzi, ani co sobie pomyślą. Po prostu musiał go pocałować, by upewnić się, że chłopak żyje. Że wrócił. Jean objął piegusa na tyle ostrożnie, na ile mógł. Spojrzał w jego orzechowe oczy.
- Boże, żyjesz - wydusił z siebie, krztusząc się pierwszymi łzami.
- Żyję, Jean - szepnął piegus z lekkim uśmiechem.
Był zmęczony i cierpiący. Kirschtein oparł się czołem o jego klatkę piersiową. Czuł jak pulsuje mu serce, jak drżą mu mięśnie. Poczuł jak wplata rękę w blond włosy Jeana i jak zaczyna je czochrać czule.
- Kocham cię, Jean - szepnął z ulgą.
Bo chciał powiedzieć to od tak dawna.
- Kocham cię, Marco - odparł Jean cicho.
I od równie dawna chciał usłyszeć właśnie tę odpowiedź.
- Dziękuję, że znów mogę to czuć - dodał Kirschtein po chwili - Dziękuję, że zwróciłeś mi miłość.
Zarówno w "Sekrecie", jak i tutaj zauważyłam, że w zdaniach piszesz przymiotnik na końcu, np. "zapiął pas mocno". Z tego, co pamiętam, to chyba uczysz się j.japońskiego. Nie wiem, czy tam się w taki sposób pisze, i tutaj też oczywiście mi to nie przeszkadza, ale w języku polskim estetyczniej wygląda zdanie, w którym przymiotnik jest przed rzeczownikiem, czyli "zapiął mocno pas". Bo tak to przy czytaniu wyobrażam sobie "och, zapiął pas. A nie, chwila! Zrobił to mocno, poprawka!" Tak samo np. "samolot ruszył do tyłu nagle". Czytam, że ruszył i jestem gotowa na koniec zdania, ale jeszcze muszę wrócić w wyobraźni do tego ruszenia, bo dalej czytam, że to było nagle, więc znów nanoszę poprawkę xD Rozumiesz o co mi chodzi? xD Oczywiście, nie w każdym przypadku to tak działa, ale w obu Twoich opowiadaniach dużo się takowych przewijało. Może to przyzwyczajenie z j.japońskiego, nie wiem, ale przy czytaniu tego tutaj pomyślałam, że może jednak Ci to powiem xD
OdpowiedzUsuńNie robisz też akapitów, prawda? D: Albo to wina mojego programu, bo Ty piszesz w innym, a ja otworzyłam w innym, ale tylko z Twoimi shotami tak miałam, że nie było akapitów - poza tym gdzieś w tym opowiadaniu były ze dwa czy trzy akapity, więc w sumie nie wiem xD
Ogólnie to tak - jestem w stanie wyobrazić sobie ból Jeana, ale mimo wszystko jakoś nie pasuje mi do niego takie cierpienie (mowa tu o scenie, kiedy płakał). No bo na początku brałam go za takiego chłodnego i zdystansowanego, poważnego raczej kolesia ze słabością tylko tą jedną - lataniem. Druga sprawa, to relacje między Jeanem i Marco - wydawały mi się być zdecydowanie bardziej przyjacielskie, niż romantyczne, więc mnie zaskoczył tamten pocałunek. Co za tym idzie, później wyjaśniło się, że to było takie spotkanie po latach - i to mnie trochę zawiodło :c To oczywiście Twoja wizja i Tobie tak pasowało, ale sądzę, że bez tego wątku byłoby romantyczniej xD Co oczywiście nie zmienia faktu, że opowiadanie było super, bo końcówka podobała mi się bardzo c: Z chęcią wycięłabym jedynie fakt, że się znali xD
No i właśnie tu następuje moje pytanie, taka prośba o wyjaśnienie: "Nigdy nie zapomniałem o osobie, która dała mi powód do życia. I przyjechałem spłacić dług - wyznał Marco, patrząc się w złote oczy Kirschteina."
Spłacić dług, ale jaki? Taki, żeby dać Jeanowi powód do życia? Na to by wychodziło, że Marco wiedział o śmierci rodziców Jeana, no bo skąd miałby wiedzieć, że Jean potrzebuje powodu do życia? xD Tutaj troszkę się zagubiłam, to czekam za info :D
No i dziękuję za podesłanie pracy! ^^
Moja składnia jest taka, a nie inna, bo wyrobiłam sobie taki nieprawidłowy styl. Nie jest to związane z językami obcymi, a raczej z moją skłonnością do nabierania nawyków językowych innych osób. Ino chyba wszędzie właśnie tak piszę, że przerzucam słowa tam, gdzie ich być nie powinno.
UsuńCo do spłacenia długu. Otóż Marco nie wiedział o tym, że rodzice Jeana zginęli. Chciał spłacić dług, ponieważ Jean pokazał mu coś, co stało się jego życiową pasją, coś co motywowało Marco do kolejnych osiągnięć. Początkowo nie wiedział, jak dokładnie się odpłaci Kirschteinowi, ale ze względu na okoliczności postanowił zrobić to, co zrobił.
Jeżeli chodzi o akapity: W tekście było ich na pewno więcej i widzę, gdzie one się zjadły. Zapewne jest to wina konwersji między formatem a formatem, bądź programem a programem. Opowiadanie było podzielone na 4 czy tam 5 części, które są porozdzielane tymi dziwacznymi przerywnikami. Poza tym nie jestem przyzwyczajona do pisania tak długich opowiadań, w normalnych warunkach zrobiłabym z tego około 7 rozdziałów XDD
A ja ogólnie uważam, że Jean to jeden wielki angst i chociaż nie lubi pokazywać uczuć, to wszystko w sobie trzyma, a jak wiadomo, czasami już się nie da dłużej.
A więc takie oto wyjaśnienia. Cieszę się, że somehow się podobało~