[MU] Rozdział trzydziesty dziewiąty


    Wybuch nie był jedynym przerażającym dźwiękiem, który spędził mi resztki snu z powiek – zaraz po nim w całym obozie rozległo się wycie sygnałów alarmowych. Niebieskie i czerwone światła błyskały naprzemiennie, docierając do ciasnej kwatery, w której pospiesznie zakładałem ubrania.
    Wodziłem rozbieganym spojrzeniem wokół, szukając Marco. Jego łóżko było pościelone, jedynie lekkie wgniecenie świadczyło o tym, że jakiś czas temu na nim siedział. Orteza, którą odłożył pod ścianą, zanim poszliśmy do łóżka, zniknęła, podobnie jak on sam.
    Dokąd mógł się udać?
    Na korytarzu rozległ się potworny hałas. Wybiegłem z kwatery i odkryłem tylko więcej żołnierzy, biegnących z przerażonymi wyrazami twarzy w kierunku schodów.
–    Co się dzieje? Co to za alarm?- próbowałem ich pytać, ale wszyscy mnie ignorowali. Patrzyli na mnie podobnie jak ja na nich – z pytaniem w oczach, bez zrozumienia, zagubieni i przestraszeni.
    Ruszyłem za tłumem.
    Zbiegliśmy po schodach na dół, wszyscy wypadliśmy z budynku i stanęliśmy przed nim jak wryci. Przed nami, oddalone o kilkanaście kilometrów, płonęło centrum dowodzenia. Pokaźnych rozmiarów budynek wykonany z najlepszych materiałów budowlanych, który teoretycznie powinien przetrzymać atak terrorystyczny.
    Gdzieś w mojej podświadomości pojawiła się myśl o poruczniku Patrhicu oraz Luce, laborancie. Mieszkali tam, czyż nie? Czy nic im się...
    Nie. Jeżeli tam przebywali, nie było opcji, by przeżyli. Płonął cały budynek, ogień wznosił się wysoko ponad niebo, nawet z tej odległości zdawał się rzucać na nasze cienie ponury, triumfalny blask. Dym zasnuwał niebo czarną chmurą, obserwując nas z góry i szydząc z naszej bezradności.
–    Zaatakowano centrum...- wyjąkał jakiś żołnierz.
–    Czy to atak wrogich jednostek?
–    Jesteśmy zgubieni!
–    Mój syn... tam pracował mój syn!
    Patrzyłem w oniemieniu na trawiące budynek w oddali płomienie, nie mając pojęcia, co powinienem zrobić. Dokąd pójść? Co robić? Czy kolejny wybuch nastąpi w hangarach, tuż obok naszych baraków? Czy może w samych barakach?
    Stałem jak wryty, podobnie jak inni żołnierze, zagubiony i przerażony. Rozejrzałem się wokół, szukając spojrzeniem Marco, ale nigdzie nie mogłem go dostrzec. Czy pobiegł do hangaru, po samolot? Miałem nadzieję, że nie postanowił sam pilotować...
–    Do broni!- rozległ się nagle z daleka jakiś krzyk. Jak na komendę wszyscy odwróciliśmy głowy w kierunku nadbiegającego żołnierza w mundurze.- Zostaliśmy zaatakowani! Do broni! Front na południu, ruchy, ruchy, ruchy!
    Choć krzyczał oczywiste polecenie, jeszcze przez kilka długich sekund wszyscy się wahaliśmy. Byliśmy przecież pilotami, więc czy miało większego sensu, abyśmy wsiedli do samolotów?
    Po chwili jednak prawda szybko do nas dotarła. Nie było żadnych wrogich samolotów – atak nastąpił na lądzie, wobec czego potrzebowaliśmy piechoty.
    Wszyscy jak jeden mąż ruszyli w kierunku magazynu znajdującego się w odległości kilometra od naszego baraku. Nie znałem rozmieszczenia budynków w Ehrmich, ale zgadywałem, że trzyma się tam broń palną, wobec czego, z początku niemrawo, ale później coraz szybciej, pobiegłem za innymi.
    Wciąż rozglądałem się za Marco. Czy był bezpieczny? Miałem ogromną nadzieję, że nie został w nocy wezwany do centrum dowodzenia przez porucznika Patricka albo tutejszego kapitana.
    Magazyn rzeczywiście zawierał bronie. Był już otwarty, kiedy tam dotarliśmy, a jeden z podporuczników nadzorował rozdawanie strzelb oraz krótszych pistoletów. Żołnierze wchodzili do magazynu parami – niektórzy ubrani w mundury, niektórzy wciąż mający na sobie zwykłe dresowe spodnie i wyblakłe T-shirty – uzbrajali się, po czym wybiegali i ruszali na południe. Słyszałem stąd tylko krzyki z daleka, ale wkrótce wychwyciłem również charakterystyczne, cichutkie puknięcia.
    Strzały.
    Byliśmy ostatnim barakiem, który przybył do magazynu, zbyt długo się ociągaliśmy. Kiedy grupka z nas podbiegła do podporucznika, ten spojrzał na nas twardo i pokręcił głową.
–    Magazyn został opróżniony – oznajmił.- Nie mamy już strzelb w tej części obozu, mogę was jedynie uzbroić w krótką broń palną. Musicie spróbować szczęścia z tymi. Centrum dowodzenia znajduje się na południowym zachodzie za linią frontu. Zgłoście się tam po dodatkowe naboje. A teraz ruszać, nie mamy czasu!
–    Panie poruczniku, co się w ogóle stało?- Jeden z żołnierzy zadał pytanie, które wszystkim huczało w głowie.
–    Nie widzisz, kretynie?!- wydarł się porucznik.- Zostaliśmy napadnięci! Wrogowie przedostali się jakimś sposobem na Ehrmich, a my musimy walczyć o nasze terytorium, a nie tracić czas na zadawanie idiotycznych pytań! Ruszcie głową, żołnierzu i do ataku!
    Po tych słowach odwrócił się do nas i odbiegł w mrok między barakami.

    Spojrzeliśmy po sobie z przerażeniem. Każdy z nas wbiegł z osobna do magazynu, odnajdując małe pistoleciki, stanowczo zbyt lekkie i kruche w naszych dłoniach. Kilku z żołnierzy zabrało ze sobą również dodatkową broń w postaci... czegokolwiek, co znalazł pod ręka. Osamotniony granat leżący na podłodze, pozostawiony bez pochwy długi sztylet, a nawet jakiś długi kij. Każdy próbował uchwycić w dłonie cokolwiek, co dałoby mu dodatkową szansę jeśli nie na atak, to chociaż na obronę.
    Nawet jeśli miała to być bardzo marna szansa.
    Ja sam zaopatrzyłem się tylko w jeden pistolet, ale za to z pełnym magazynkiem. Zabezpieczyłem go i wcisnąłem za pas spodni. Martwiłem się o Marco, ale póki co postanowiłem udać się za rozkazem na południowy zachód i zabrać dodatkowe naboje. Obóz był wielki, więc z pewnością znajdę dogodne miejsce, by ukryć się i z bezpiecznej odległości walczyć z wrogiem.
    Wybiegałem właśnie z magazynu, kiedy ktoś nagle zacisnął dłoń na moim ramieniu i szarpnął mną brutalnie. Kiedy obróciłem, napotkałem przerażone spojrzenie znajomych brązowych oczu.
–    Marco!- wykrzyknąłem z ulgą, przysuwając się do niego. Pozostali żołnierze minęli nas i pognali na południe.- Nic ci nie jest? Gdzie byłeś? Ten wybuch...
–    Nie mamy teraz czasu, Jean, musimy uciekać!- przerwał mi Marco, odwracając się i ciągnąc mnie za sobą w kierunku hangarów.
–    Co? Uciekać? Dokąd?- Nie rozumiałem, o co mu chodziło.
–    To nie nasza sprawa, nie jesteśmy z Ehrmich!- warknął Bodt z niesłychaną złością.
–    Chcesz wracać do Utopii?- Wytrzeszczyłem na niego oczy. Próbowałem się zatrzymać, wyszarpnąć rękę z jego uścisku, ale trzymał mnie mocno, bardzo mocno.- Jeżeli wróg atakuje Ehrmich, to i tak wyślą zaraz posiłki! W Utopii mamy największą...
–    Nie wracamy do Utopii, Jean – powiedział Marco. Jego głos nieco złagodniał, ale panika, z jaką rozglądał się wokół, przerażała mnie bardziej niż jego gniew.- Uciekamy stąd... po prostu stąd! Od tego wszystkiego, od całej tej wojny!
–    Ale... ale przecież...- Próbowałem jakoś pojąć, o co mu chodziło. Dokąd chciał uciec, skoro jeszcze nie tak dawno sam zauważył, że znajdujemy się w potrzasku, w klatce, bez szans na ucieczkę?
–    Bierzemy samolot i lecimy na zachód – wysapał w biegu.- Przedostaniemy się za mury, za Krolvę. Dowodzenie jest tam teraz bardzo słabe, poza tym nie mają odpowiednich środków, by przestrzelić samolot...
–    Ale... ale Marco...- wyjąkałem. Pomyślałem o naszej poprzedniej rozmowie. Chciałem tego. Naprawdę, bardzo chciałem – uciec z Marco jak najdalej, rozpocząć nowe życie, bez wojen, bez strachu.
    Ale jakim byłbym człowiekiem, gdybym tak uczynił? Kochałem Marco i chciałem, by przeżył, ale kochałem również Bertholdta i Reinera. Nawet Farlan, porucznik Hanji i kapitan Levi mieli dla mnie znaczenie w życiu, nawet Connie i Armin.
    Czyż nie mówiliśmy wczoraj z Marco o człowieczeństwie? Czy okazałbym człowieczeństwo, uciekając od niebezpieczeństw i pozostawiając losowi życia moich najbliższych? Byłem tylko człowiekiem, tylko jednym osobnym żołnierzem, osamotnioną jednostką. Ale ta jedna jednostka mogła przyczynić się do zwycięstwa nad naszym wrogiem.
–    Marco, stój...- wydyszałem.- Proszę, zatrzymaj się!
    Zatrzymał się, ale dopiero kiedy dobiegliśmy do hangarów. Bodt puścił mnie i pospiesznie podszedł do jednego z samolotów. Zmarszczyłem lekko brwi, patrząc na jego ruchy. Były szybkie, zwinne, energiczne, nawet mimo ortezy, którą miał na nodze.
    Właściwie to powinienem zauważyć to już podczas biegu. Marco biegł niemożliwie szybko.
    Obaj musieliśmy uspokoić oddech, nim którykolwiek z nas był gotów coś powiedzieć. Marco wyglądał nerwowo poza hangar, otwierając kokpit najbliższego samolotu i coś w nim sprawdzając, a może czegoś szukając. Po chwili wyskoczył na zewnątrz i machnął dłonią w jego kierunku.
–    Wsiadaj, Jean – powiedział.
    Spojrzałem najpierw na niego, a potem na samolot. Marco wskazywał mi miejsce drugiego pilota.
–    Zamierzasz być pierwszym pi...?
–    Tak, mam większe doświadczenie – przerwał mi.- Unikniemy ewentualnego ostrzału.
–    Ale twoja noga...
–    Nic mi nie będzie, zaufaj mi – powiedział, patrząc na mnie błagalnie.- Proszę, Jean... Musimy stąd uciekać. Teraz... Teraz!
    Patrzyłem na niego długo, mimo wciąż rozbrzmiewającego w obozie alarmu, mimo odgłosów strzałów i krzyków, które powoli się ku nam zbliżały. Widziałem jego rozbiegane spojrzenie i uczucia malujące się na twarzy: przerażenie pomieszane ze smutkiem, żalem i czymś jeszcze.
    Z wyrzutami sumienia.
–    Jean...- wyszeptał drżącym głosem.- Błagam cię, wsiadaj... Wszystko ci wyjaśnię, ale musimy uciekać.
–    Co mi wyjaśnisz?- zapytałem cicho, kręcąc głową. Spojrzałem na jego nogę uwięzioną w ortezie, a potem rozejrzałem się po hangarze.- Gdzie jest Josephine? Dlaczego nie chcesz lecieć swoim samolotem...?
–    Poznaliby nas – westchnął niecierpliwie Marco.
–    Ehrmich poznałoby własny samolot, nie naszą Josephine – przerwałem mu, marszcząc niepewnie brwi. Czułem się zagubiony, zdruzgotany. Moja głowa nagle zaczęła być bardzo ciężka.- Biegłeś tak szybko... chcesz pilotować... gdzie byłeś, kiedy rozległ się wybuch?
–    Tutaj – westchnął ciężko.- Przysięgam!- jęknął, widząc niepewność w moich oczach.- Byłem tutaj, przygotowywałem nam samolot do wylotu... Proszę, Jean, nie mamy czasu! Zaraz będą tu jednostki Ehrmich, żeby zabrać samoloty, a ten jest jedyny sprawny!- wykrzyknął, znów machając ręką na stojącą obok nas machinę.
    Co?
    Jedyny sprawny samolot?
    Ale przecież od kilku dni przebywaliśmy w Ehrmich naprawiając je wszystkie. Do ewentualnego ataku gotowych było dwadzieścia potężnych maszyn. Skąd stwierdzenie, że ten tutaj był jedynym gotowym do wylotu?
–    Ja... ja nic z tego nie rozumiem...- wybąkałem, potrząsając głową.- Powiedz mi, co się dzieję, bo zwariuję...
–    Powiem, przysięgam, ale wsiadaj do tego cholernego samolotu!- krzyknął ze złością Marco, po czym złagodniał raptownie. W jego oczach malowały się ból i złość, kiedy spuścił wzrok na ziemię.- To... to nie miało się stać dzisiaj. Do tego czasu mieliśmy być bezpieczni w Utopii i uciec Biancą na północ, ale... ale Kjell przekazał mi rozkazy...
–    Kjell?- powtórzyłem, osłupiały.- Jak to Kjell? On jest tylko mechanikiem, podobnie jak ty...
–    Jest żołnierzem, podobnie jak ja – wyszeptał bezradnym tonem Marco, w jego oczach zalśniły łzy.- Jest szpiegiem, podobnie jak... jak ja.
    Świat się dla mnie zatrzymał. Wiadomość dotarła do mnie od razu, ale zajęło mi kilka długich sekund, nim pojąłem jej znaczenie.
    Bodt wyznał mi właśnie, że jest moim wrogiem.
–    Mieliśmy do końca tego tygodnia powodować dyskretnie usterki w samolotach Ehrmich, żeby nasze siły mogły zaatakować – powiedział szybko Marco, nie czekając na żadne pytanie.- Ja, Kjell, Borys i jeszcze trzech innych szpiegów z tego obozu. Nie sądziliśmy, że skończymy tak szybko! Borys pospieszył się i przekazał wiadomość dowództwu, a oni zdecydowali się zaatakować od razu. Wczoraj wieczorem dostaliśmy rozkazy, mieliśmy wysadzić w nocy bombę podłożoną w centrum przez jednego z naszych, a potem dołączyć do reszty na południu i zaatakować was od tyłu.
–    To już jestem „wami”?- zapytałem z niedowierzaniem.- Nie ma już żadnych „naszych”, tylko „twoi” i „moi”, tak?
–    Jean...- Marco pokręcił bezradnie głową.- Oni zawsze byli „moi”... Nigdy nie stałem po waszej stronie.
–    Przecież walczyłeś przeciwko swoim, poniosłeś nawet ranę...- Machnąłem ręką w kierunku jego nogi, urywając w pół zdania.
–    Owszem, złamałem nogę, ale ta orteza to tylko...- Marco sapnął ze złością, po czym zaczął szybkimi szarpnięciami odpinać pasy ortezy. Po chwili kawałek żelaza i materiałów wylądował na ziemi z dźwięcznym łoskotem.- Wiem, że ciężko ci w to uwierzyć, być może jesteś na mnie wściekły i zacząłeś mnie już nienawidzić, ale zależy mi na twoim bezpieczeństwie i mam zamiar ci je zapewnić, bez względu na to, co... co teraz czujesz.
    Co teraz czułem?
    Co mogłem czuć w takim momencie? Po tym, jak dowiedziałem się, że najbliższa osoba nie jest tym, za kogo się podawała? Po tym, jak wyszło na jaw, że mój ukochany cały czas mnie oszukiwał? Nie zależało mu na ludziach w obrębie murów, nie zależało mu na kapitanie Levi'u, na Bertholdzie i Reinerze.
    Może nie zależało mu nawet na Farlanie?
–    Przez cały ten czas...- zacząłem, czując, że coś silnie napiera na moją klatkę piersiową. Próbowałem oddychać spokojnie, ale musiałem nabierać całe hausty powietrza, a i tak miałem wrażenie, że zaczynam się dusić.- Cały ten czas...
–    Jean, zanim to powiesz...!- Marco przerwał mi z paniką w głosie.- Owszem, kłamałem w wielu sprawach. Moja orteza, intencje, strona, której się trzymam... ale to, co do ciebie czuję, nigdy nie było kłamstwem! Naprawdę się w tobie zakochałem, naprawdę cię kocham, Jean! Dlatego właśnie chcę z tobą uciec! Zdezerteruję nawet z własnego wojska, bylebyśmy tylko mieli szansę być razem...
–    Razem? Po tym, jak mnie tak podle zdradziłeś?- zapytałem z niedowierzaniem.- Wszystko, czego mnie uczyłeś... Wszystko, o czym mi opowiadałeś... Myślałem, że to dla dobra naszego kraju, dla dobra naszych przyjaciół... Myślałem, że mogę brać z ciebie przykład i być wspaniałym żołnierzem, który mimo swoich wad nadal przydaje się wojsku...
    Milczenie Marco było jego jedyną odpowiedzią na to, co naprawdę o tym sądził. Nie zależało mu na to – czy może raczej zależało, ale odnośnie jego własnych ludzi. Moich wrogów.
–    Dlaczego?- zapytałem cicho.- Dlaczego jesteś po ich stronie?
–    Przez...- Bodt przełknął ciężko ślinę.- Sprawiedliwość. Przez politykę. Obecny cesarz podstępem odebrał tron prawowitemu następcy. Pozbył się niewygodnych rodów, które mogły mu się przeciwstawiać i zapanował nad krajem, do których nie może rościć sobie żadnych praw. Reszta, której udało się przeżyć, zdołała uciec. Zebraliśmy ludzi żyjących poza murami, stworzyliśmy wojsko, a teraz... teraz przyszliśmy po to, co należy się Prawdziwemu. Prawdziwemu następcy tronu.
–    Walka o terytorium...- wymamrotałem.- Walka o nędzny kawałek ziemi, o stado, którego drugie stado nie jest w stanie tolerować... czyż nie?
    Marco spuścił wzrok, oddychając ciężko. Kiedy po chwili spojrzał na mnie ponownie z błaganiem w oczach, jego oczy rozszerzyły się w przestrachu.
    Padły dwa strzały, które odbiły się echem w hangarze. Szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w Marco, który upadł na betonową posadzkę. Na jego klatce piersiowej zaczęły pojawiać się czerwone plamy – rozkwitały jak pąki róż, barwiąc białą koszulę i dłonie, które Bodt przytknął do swojej piersi.
    Odwróciłem szybko głowę, a pierwszym, co zobaczyłem, była strużka dymu unosząca się z wycelowanego we mnie rewolweru.
–    Co... coś ty zrobił?- wyjąkałem.
    Dmitrij Berejko powoli opuścił dłoń, w której trzymał broń. Jego spojrzenie było zimne, stanowcze, a jednak jakimś cudem zdawało się płonąć – płonąć gniewem i zawodem.
–    To, co należało zrobić – odparł mężczyzna twardym tonem.- To, co dla ciebie byłoby zbyt trudne do wykonania, chłopcze. Mam już swoje lata i za stary jestem, żeby łudzić się nadzieją, że Marco przeszedłby na naszą stronę, choćby go błagać. Traktowałem go jak syna, a on mnie zdradził. Zdradził nas wszystkich – dodał ponuro.- Nie ma tu miejsca na okazywanie łaski komuś takiemu. Chwytaj za broń, chłopcze i ruszaj na południowy front, żeby pomóc naszym. Mam nadzieję, że masz w głowie na tyle oleju, żeby dalej opowiadać się po właściwej stronie muru.
    Jego słowa docierały do mnie, ale zdawały się jednocześnie w tej samej chwili umykać, wraz z ich wszelkim możliwym sensem. Patrzyłem na niego, na jego poruszające się usta, ale widziałem tylko śmiercionośną broń w jego dłoni, narzędzie tortur.
    Odwróciłem się powoli do Marco i spojrzałem na jego leżące na ziemi ciało. Jego koszula była już prawie zupełnie czerwona, nawet poły munduru Utopii nasiąkły szkarłatną barwą. Zbliżyłem się do niego na ołowianych nogach, a potem upadłem kolanami tuż przy jego boku, wpatrując się w jego rany, w jego bladą, wykrzywioną bólem i strachem twarz.
–    Chłopcze – odezwał się twardo Dmitrij, ale ja nie zwracałem na niego uwagi.
    Tyle krwi... tak dużo krwi... tak mnóstwo krwi... skąd się wzięło tyle krwi?
    Nie zwróciłem uwagi na pospieszne kroki, buty stukające o betonową posadzkę. Ponieważ jednak wciąż żyłem, nic nie szarpnęło mną w górę i nadal miałem przed sobą Marco uznałem, że Dmitrij wybiegł z hangaru, by pomóc na...
    By pomóc ludziom.
    Czułem się zdruzgotany ale i zarazem dziwnie pusty, kiedy niemożliwie powolnym ruchem chwyciłem mokrą od krwi dłoń Marco. Opuściłem głowę i przesunąłem spojrzeniem po jego ciele, zatrzymując się na twarzy. Mój mentor odwrócił ku mnie spojrzenie.
–    Jean...- wychrypiał. Z jego ust wypłynęła stróżka krwi. Przerażało mnie to, jak bardzo się trząsł, jak wpatrywał się we mnie, przerażony, cierpiąc katusze.
–    Ćśś...- wyszeptałem, przysuwając się do niego bliżej.- Musimy zatamować upływ krwi – wymamrotałem bezbarwnym tonem, chwytając poły mojego munduru i zaczynając go ściągać.
–    Nie...- znów wychrypiał Marco, szukając dłonią mojej dłoni.- Musisz... uciekać...
–    Nie zostawię cię.
–    Musisz... Tu... zginiesz...- W jego oczach lśniła coraz większa panika. Więcej krwi wypłynęło z jego ust, brudząc kołnierz koszuli oraz mundur.
    Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc milczałem. Mogłem go uspokoić mówiąc, że ucieknę, ale nie miałem siły wstać. Wiedziałem, że nie zdołam się ruszyć od niego na krok. Zostałem przykuty przez wygasający blask w jego oczach, przez cierpienie wyczuwalne w drżeniu jego ciała, przez krew barwiącą nawet usiane piegami policzki.
–    Zatamuję krew...- wymamrotałem słabo. Nie rozumiałem, jak od jednej przyjemnej, słodkiej nocy w jego ciepłych objęciach, nagle znalazłem się na zimnej posadzce, trzymając jego chłodną dłoń.- Zabiorę nas do Bianci... w bezpieczne miejsce.
–    Jean...- wychrypiał Marco, poruszył się lekko, jakby chciał jeszcze bardziej przysunąć się do mnie. Wpatrywał się we mnie uporczywie, bezradnie. Jego usta rozchylały się i zamykały, widziałem, że usilnie próbuje mi coś powiedzieć, coś bardzo ważnego. Trzymałem w dłoniach jego dłoń, patrzyłem w jego orzechowe oczy.
    Czekałem długie sekundy, zanim w końcu dotarło do mnie, że choć Marco wpatruje się we mnie, to już dawno przestał mnie widzieć.

1 komentarz:

  1. Nie nie nie nie nie nie...idę czytać epilog i nie wiem jak pisze ten komentarz przez łzy, ale wiedz że i tak cie kocham Yuukii :(((

    OdpowiedzUsuń

Łączna liczba wyświetleń