[MU] Rozdział dwudziesty piąty


    Zaledwie godzinę później wszyscy zyskali pewność, że walka jest nieunikniona.
    Kiedy porucznik Patrick dowiedział się, co wyjawił Henric, natychmiast polecił przygotować jak największą liczbę wojsk. Nie było sensu czekać do jutra, musieliśmy szybko dostać się do dystryktu Yarckel i przygotować do bitwy. Szeregowi z Sił Lądowych wyruszyli niemal natychmiast, ale ja i Hanji musieliśmy zaczekać, aż Siły Powietrzne stacjonujące w dystrykcie Ehrmich przygotują do wylotu samoloty.
    Siedziałem na zewnątrz przed główną bazą, na niskim murku. Przede mną rozciągał się widok... nicości. Tak to wyglądało. Sam asfalt i beton, linie startowe, a w oddali ustawione hale, jedna obok drugiej, niczym poukładane pudełka zapałek. Chociaż wokół roznosił się hałas przygotowań, krzyki i nawoływania, ja miałem wrażenie, że wszędzie panuje cisza. Szukałem wzrokiem jakichś oznak życia, i choć widziałem biegających żołnierzy o różnych stopniach, wydawało mi się, że wszystko jest tutaj martwe.
    Nie widziałem żadnych drzew, żadnych roślin, żadnych zwierząt – nawet ptaków. Nie było tu niczego, prócz przygotowań do zabijania.
–    To twoja pierwsza wyprawa?- usłyszałem nagle za sobą czyjś męski, dość melodyjny głos.
    Obejrzałem się za siebie, dostrzegając w cieniu baraku niewysoką sylwetkę ubraną w wojskowy mundur. Przez chwilę nie byłem w stanie rozpoznać mężczyzny, ponieważ nie miał na sobie białego kitla, w którym widziałem go wcześniej, ale kiedy podszedł bliżej, przekonałem się, że był to Lucas.
    Odwróciłem się na powrót, znów wgapiając w pustą przestrzeń, przyglądając się pracującym w pośpiechu mechanikom. Z tej odległości przypominali małe robaczki, kręcące się wokół maszyn. Marco zawsze mi powtarzał, że w takich chwilach jak ta, pośpiech może być powodem niedopatrzeń. Wystarczy jeden źle sprawdzony guzik, jedna przeoczona usterka, żeby pożegnać się z tym światem.
–    Druga – odpowiedziałem. Zaskoczyło mnie trochę, że mój głos był równie spokojny, jak Lucasa. Na razie chyba jeszcze się nie denerwowałem, ale wiedziałem dobrze, że ta chwila nadejdzie szybciej, niż bym tego sobie życzył.
    Lucas podszedł do mnie i zajął miejsce obok. Wyjął coś z kieszeni, po czym zaczął powoli obracać to w dłoniach. Z początku myślałem, że to jakiś batonik, albo sztabka, ale po przyjrzeniu się stwierdziłem, że była to harmonijka.
–    Dobrze grasz?- zapytałem odruchowo. Zupełnie jakby ta rzecz interesowała mnie bardziej, niż nadchodzące starcie.
    Lucas odgarnął kosmyk blond włosów, który wysunął się z wiążącej ich gumki. Uniósł harmonijkę do ust, jednak nie zaczął jeszcze grać. Najpierw wziął kilka spokojnych, niezbyt głębokich oddechów. Czekałem cierpliwie, nie mając nic innego do roboty. Początkowo chciałem pomóc w przygotowaniach, ale nie było nic, do czego bym się przydał. Miałem wziąć udział tylko w ataku – zająć miejsce w jednym z myśliwców i sprowadzić klęskę na wrogów.
    W końcu po jakiejś minucie ciszy Lucas przytknął usta do harmonijki i zaczął grać.
    Zamknąłem powoli oczy, wsłuchując się w melodię, którą grał. Nie miała żadnego rytmu. Nie miała żadnej tonacji.
    Była po prostu fatalna.
    Lucas skończył, zanim go o to poprosiłem. Spojrzał na swoją harmonijkę niemal pieszczotliwie.
–    Nie miałem czasu – powiedział.
    Zajęło mi chwilę, zanim zrozumiałem, że odpowiedział na moje wcześniejsze pytanie. Zmarszczyłem lekko brwi, przyglądając mu się nieco uważniej. Nadal miał ten spokojny, nieco obojętny wyraz twarzy i to spojrzenie, którego w innych okolicznościach – w innym życiu, w którym nie byłbym tym, kim się stałem – z pewnością bym się bał.
–    Co tutaj robisz?- zapytałem.- Nie powinieneś... nie wiem, jakoś pomagać? Nie jestem pewien, jaką pozycję tu zajmujesz.
–    Jestem laborantem – odparł Lucas, odwracając ku mnie głowę i wbijając we mnie to dziwne spojrzenie.- Laboranci zajmują się krojeniem żywych próbek, a nie zrzucaniem na nie bomb czy zestrzeliwaniem myśliwcami.
–    Masz więc jakieś zadanie?- bąknąłem niepewnie.
–    Niespecjalnie – odparł, wzruszając ramionami.- Jeśli wam się uda, wrócicie zapewne z jeńcami. Jeśli nie... cóż, wtedy na pewno nie będę miał nic do roboty.
    Przełknąłem ślinę nieco nerwowo, odwracając wzrok na bok. Nie wiedziałem, czego chciał Lucas. Czy przyszedł dodać mi otuchy? Życzyć powodzenia? Filozofować? Żadna z tych rzeczy nie była mi potrzebna, ale nie wiedziałem, jak mam go grzecznie odprawić.
    Jedyne, czego chciałem, to towarzystwo Marco. Kiedy wyruszałem na misję z Hanji, sądziłem, że moja rozłąka z mentorem będzie trwała góra kilka dni. Tymczasem okazało się, że musimy wyruszyć na bitwę, a ta akurat mogła rozdzielić mnie z nim na zawsze.
    Teraz tęskniłem za nim wielokroć bardziej. Żałowałem, że nasze słodkie pocałunki były tak krótkie. Żałowałem, że nie powiedziałem mu wprost, że go kocham – im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że tak właśnie było. Żałowałem również, że nie skończyłem liczyć jego piegów...
    Ile ich było? Trzynaście, czternaście... Próbowałem przypomnieć sobie jego policzki i nos, zamknąwszy oczy.
–    Pamiętam cię – powiedział nagle Lucas. Spojrzałem na niego bez zrozumienia. Przyglądał mi się w milczeniu chłodnym wzrokiem.- Kiedy dołączyłeś do Obozu Treningowego, ja spędzałem w nim akurat swój ostatni rok. Byłeś takim zaczepnym dzieciakiem, chodziłeś po baraku z naburmuszoną miną i nikogo do siebie nie dopuszczałeś. Wkurzałeś tym wiele osób.
–    Moją naburmuszoną miną?- spytałem, chcąc się upewnić, że wiem, co Lucas ma na myśli.
–    Cóż, z takim wyrazem twarzy zwracałeś na siebie sporą uwagę – stwierdził spokojnie Lucas.- Pewnie dlatego chłopacy tak często próbowali się na ciebie zasadzić. Nie sądziłem, że wyrośnie z ciebie taki dobry żołnierzyk. Wydawało mi się, że dołączyłeś do obozu tylko po to, by mieć co jeść i gdzie spać.
–    Dlaczego mi to mówisz?- zapytałem.- Czy to ma jakieś znaczenie?
–    Nie – odparł, unosząc lekko brew.- Ale zdawałeś się być taki rozluźniony, że zaczęło mnie zastanawiać, co cię tak zmieniło. Jestem laborantem. Interesują mnie takie anomalie.
–    Jestem anomalią?- Zmarszczyłem brwi nieco gniewnie, niepewien, czy powinienem potraktować tego jako obelgę.
–    Zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje?- zapytał Lucas.- Za kilka godzin wyruszysz na bitwę, za towarzyszy mając w większości kompletnych świeżaków. Wiem, że nasze wojska starają się jak mogą, ale nie trzeba był porucznikiem, żeby zrozumieć, że to starcie zakończy się bardzo dużą stratą po naszej stronie. Większość naszych doświadczonych pilotów walczy na głównym froncie, nikt nie spodziewał się, że wróg spróbuje zaatakować od wschodu.
–    Mam trząść się ze strachu przed nadchodzącą śmiercią?- zapytałem, uśmiechając się lekko ze zrezygnowaniem.- Też zastanawiałem się, dlaczego póki co nie czuję zdenerwowania... Ale to chyba właśnie dlatego, że wysyłają na bitwę tylu niedoświadczonych, początkujących żołnierzy. Przecież to normalne. Lepsi od nas cały czas mają na głowie główny front południowy. To oczywiste, że my musimy zająć się innym. Nikogo to już nie dziwi. Więc dlaczego mam odczuwać strach?
    Lucas milczał, wciąż mi się przyglądając. Spojrzałem na niego i wywróciłem lekko oczami.
–    Pewnie posram się ze strachu, kiedy dotrzemy na miejsce i rozpocznie się ostrzał – mruknąłem.
    Ku mojemu zaskoczeniu, Lucas uśmiechnął się. Nie lekko, nie szeroko – tak zwyczajnie, całkiem szczerze. Jego blade usta rozciągnęły się, kąciki uniosły. Oczy jednak pozostały bez blasku.
–    Też próbowałem dostać się do Sił Powietrznych – powiedział, spoglądając w kierunku hal lotniczych.- Interesowałem się samolotami, koniecznie chciałem nauczyć się pilotować. Szło mi bardzo dobrze. Ale przed wstąpieniem do wojska pracowałem z ojcem w szpitalu polowym. To dość znany lekarz, jeden z najlepszych w stolicy. Chciał, żebym też został lekarzem, ale ja próbowałem się zbuntować.
–    Próbowałeś?- powtórzyłem, patrząc na niego.- Dlaczego ci nie wyszło?
–    Ojcu nie podobało się, że chcę zostać pilotem – odparł Lucas.- Twierdził, że na pierwszej misji zdetonuję bombę we własnym samolocie. Jego zdaniem lepiej bym się przysłużył wojsku jako lekarz. Ostatecznie więc zwrócił się osobiście do Generała Głównodowodzącego i zażądał, by pod żadnym pozorem nie wysyłał mnie do Sił Powietrznych czy Lądowych. Generał przystał na to, bo w wojsku potrzebny jest każdy, kto choć trochę zna się na medycynie. Mnie odesłał tutaj, bliżej stolicy, a ponieważ przeszedłem Obóz Treningowy, zrobili ze mnie nie tylko lekarza, ale i laboranta.
–    Zwykli lekarze nie przechodzą obozów?- zdziwiłem się.
–    Przechodzą, ale nie tak zaawansowane, jak w przypadku żołnierzy – wyjaśnił Lucas, odwracając się znów do mnie.- Jeśli masz być lekarzem, twój obóz trwa od dwunastu do szesnastu miesięcy, a i tak więcej jest tam teorii, niż praktycznej walki.
–    Nie mogłeś się sprzeciwić?- zapytałem.- Powiedzieć, że bardziej nadasz się do Sił Powietrznych, bo...- urwałem, kiedy Lucas uniósł wysoko brew.
–    Miałem sprzeciwić się najwyższemu Generałowi?- zapytał.- Wtedy to mnie przydałby się lekarz, niekoniecznie polowy.
    Zamilkłem. Lucas miał rację. Sprzeciwienie się Generałowi Głównodowodzącemu byłoby poważnym błędem. Skoro jego życzeniem było, aby Lucas został laborantem i lekarzem, nie było sensu się sprzeczać. I tak by nie wygrał.
–    Mniejsza z tym – mruknął Lucas, chowając swoją harmonijkę do kieszeni.- Teraz, kiedy na ciebie patrzę, to właściwie dobrze się stało, że jestem, kim jestem.
–    Dlaczego?
–    Ojciec pewnie miałby rację.- Lucas wzruszył ramionami, wstając.- Zginąłbym na pierwszej misji. Interesowanie się samolotami niekoniecznie idzie w parze z umiejętnościami bitewnymi. Nieważne, jak dobrze bym latał, to nie miałoby znaczenia, gdybym nie potrafił rozbić wroga. Kiedy patrzę na ciebie... Nie widzę tego, co u innych.
–    „Tego” to znaczy czego?- zapytałem.
–    Obserwowałem cię, odkąd się tu zjawiłeś – powiedział Lucas, spoglądając w kierunku bazy.- Zarówno w sali, kiedy Hanji torturowała jeńców, jak i teraz, widzę w twoich oczach coś, czego normalnie nie widzisz u żadnego żołnierza, albo u bardzo niewielu. Bardziej przeraża cię to, co dzieje się z twoim wrogiem, niż to, że sam możesz zginąć z ich ręki.
    Zastanowiłem się nad jego słowami, spuszczając wzrok na ziemię. Czy rzeczywiście mogło tak być? Z pewnością nie podobały mi się tortury Hanji, tym bardziej nie chciałem wyruszać na bitwę i mordować z zimna krwią naszych wrogów.
    Ale czy naprawę chodziło o to?
–    To nie tak, że nie boję się śmierci – powiedziałem w końcu.- Są ludzie, dla których pragnę żyć, o których się martwię, i do których chcę wrócić... Po prostu tak musi być, prawda?- zapytałem, unosząc głowę i patrząc na niego.- Nie mamy innego wyjścia. Oni nie chcą rozejmu. Będą zabijać, dopóki nie zabiją wszystkich.
    Lucas przez chwilę milczał, wpatrując się we mnie chłodnym spojrzeniem ciemnych brązowych oczu. Nawet z tej odległości, kiedy miałem go praktycznie na wyciągnięcie ręki, ledwie byłem w stanie odnaleźć w jego oczach źrenice.
–    Lepiej, żebyś wrócił żywy do tych, których tak pragniesz chronić – powiedział powoli Lucas.- Wróć do nich i naciesz się chwilami, które możesz z nimi spędzić. Bo kiedy skończy się ta wojna – o ile się skończy, i o ile ją przeżyjesz – to wierz mi, nie będziesz już tym, kim jesteś teraz, Jean. Nigdy więcej.
***

–    Szeregowi i sierżanci, czy mnie słyszycie?- rozległ się w słuchawkach nieco trzeszczący głos porucznika Daiyana.- Stosujemy komunikację łączną, a to oznacza, że wasze komunikaty usłyszy każdy, który jest na tej samej łączności. Ostrzegam więc was, żebyście zgłaszali się o pomoc tylko w bardzo ciężkich przypadkach, kiedy sytuacja zagraża życiu!
    Przełknąłem ciężko ślinę, chwytając za jedną z dwóch dźwigni w myśliwcu i regulując lot. Wokół mnie, w różnych odległościach leciało około czterdziestu innych samolotów. Większość z nich miała charakterystyczny ciemnozielony kolor, ale były też szare i granatowe. Żaden z nich nie prezentował się tak zgrabnie jak którykolwiek z samolotów Marco.
    Co by powiedział, widząc, że wsiadam to takiego... złomu? Niestety, to właśnie przypominały te myśliwce. Masywne, w jednolitym kolorze, bez żadnego oznakowania. Biedny Marco pewnie już zacząłby znajdować im imiona, szukałby w nich dobrych cech, a sama jego miła uwaga na temat któregoś sprawiłaby, że zacząłbym inaczej patrzeć na te zwiastujące śmierć machiny.
–    Dotrzemy do Iariho za około czterdzieści minut!- Głos porucznika Daiyana znów rozbrzmiał w moich uszach.- Przygotujcie się do walki i upewnijcie się, że obeznaliście się z tablicami! Nie życzę sobie żadnych błędów, jasne?! Musimy przestrzelić wroga, zanim on przestrzeli nas!
    Odruchowo skinąłem głową, choć przecież porucznik nie mógł tego widzieć. Żaden z żołnierzy, który był na naszej łączności nie mógł.
    Początkowo sądziłem, że wyruszę do ataku razem z porucznik Hanji, jednak ta znajdowała się daleko na przedzie, prowadząc inny oddział. Zgadywałem, że w dystrykcie Ehrmich nie mogliśmy ot tak dobrać się w parę. Porucznik Pathric przypisał mnie do oddziału piątego, a ja nie miałem prawa się sprzeciwić. Zresztą i tak nie miałem powodu – nieważne w jakim oddziale byłem, misja i cel był ten sam. Co za różnica, przy czyim boku leciałem?
    Naszym celem było miasto Iariho, położone na wschód od Krolvy. Z informacji zdobytych na prędko od zwiadowców dowiedzieliśmy się, że Krolva jest cała i zdrowa. Jeszcze. Wioski, które ją otaczały, również nie zostały tknięte, co przemawiało na naszą korzyść, ale i tak bitwa była nieunikniona. Początkowo mieliśmy wylądować w Krolvie i tam szykować się na prawdziwą wojnę, ale w ostatniej chwili wyszło na jaw, że za Iariho dostrzeżono wrogą flotę samolotów.
    Nie mogliśmy zwlekać. Lecieliśmy do ataku.
    Spojrzałem na jeden z ekranów, przedstawiające moje najbliższe otoczenie w postaci mrugających zielonych kropek na czarnym tle. Według raportu nasi wrogowie dysponowali siłą liczącą czterdzieści sześć samolotów. To nie wydawało się dużo, ale w rzeczywistości mieli nad nami ogromną przewagę – zwłaszcza, że wśród naszych samolotami kierowali w większości świeżo rekrutowani piloci.
    Posiadali jedynie wiedzę teoretyczną. Mało praktyki. I żadnego doświadczenia w wykonywaniu prawdziwych misji.
    Starałem się myśleć o tym, że nie jestem tacy jak oni i poradzę sobie z moimi przeciwnikami, ale prawda była taka, że niewiele się od nich różniłem. Być może posiadałem nieco więcej wiedzy dzięki mojemu mentorowi, ale moje doświadczenie ograniczało się do jednej jedynej misji, na którą w dodatku udałem się praktycznie sam. Porucznik Church odciągał wroga – a teraz, nie dość, że miałem sam natrzeć na nich, to w dodatku musiałem zrobić to umiejętnie, współpracując z bardzo dużą grupą i uważając, by nie postrzelić bądź nie wpaść na swoich.
    To wymagało doświadczenia. Wymagało wiedzy, praktyki, i dużej uwagi. Moim obowiązkiem było skupić się nie tylko na lecących przeciwko mnie wrogach, ale również na otaczających mnie przyjaciół.
    Nie mogliśmy pozwolić sobie na straty. Tym bardziej spowodowane naszymi własnymi błędami – po prostu nie było nas na to stać.
–    Uwaga, żołnierze, zbliżają się!- w słuchawkach rozległ się krzyk porucznika. Przełknąłem nerwowo ślinę, mocniej zaciskając dłonie na wolancie. Czułem, jak się pocą i dziękowałem w myślach Bogu za to, że wolant został zabezpieczony specjalnym materiałem antypoślizgowym.- Żądam od was pełnego skupienia! Zachowajcie zimną krew i pilnujcie swojego rewiru, nie wchodźcie innym w drogę, zrozumiano?! Po nieudanym ataku, atakujcie następnych wrogów i, niech was szlag strzeli, jeśli przez przypadek zdejmiecie jednego z naszych! Powtarzam: zimna krew i skupienie! Każdy wróg mniej to szansa dla waszych rodzin na dłuższe przeżycie, pamiętajcie o tym! Ruszamy!!
    Wrogie floty samolotów było już widać na horyzoncie – zbliżały się niepokojąco szybko, w podobnym ustawieniu, co nasze. Z początku przypominały niewielkie ptaki frunące naprzeciw, lecz z każdą chwilą rosły coraz bardziej, upodabniając się do orłów i jastrzębi, polujących na niewinne, niedoświadczone w walce ofiary. Słońce zachodziło za naszymi plecami, lecz to po ich stronie niebo przybrało bardziej czerwoną barwę.
    Przypominała ona płomienie ognia.
    Ognia, które następnie wystrzelono w naszym kierunku.
    Wykonałem pospieszny zwrot wolantem, przechylając się gwałtownie na lewą stronę i również wypuszczając salwę potężnych pocisków. Patrzyłem, jak ruszają w kierunku najbliższego mnie przeciwnika, tworząc małe powietrzne spirale, pojawiające się i znikające nim zdołałem mrugnąć okiem. W panice spoglądałem na ekran przedstawiający moje otoczenie, upewniając się, że żaden z moich towarzyszy nie zbliżył się do mnie zanadto, po czym pociągnąłem za wolant, wracając do poziomu i wzbijając się wyżej w przestworza.
    Serce kołatało w mojej piersi, potwornie się denerwowałem. Moją ciasną kabinę wypełnił znajomy zapach potu i strachu – przerażenia. Szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w nadlatujące ku mnie czerwone pociski wroga, z trudem udawało mi się je omijać i jednocześnie nie zatrzymywać własnych salw.
    Nie minęło nawet kilka minut, a ja już pragnąłem stamtąd uciec. Za każdym razem gdy szeroko otwartymi oczami spoglądałem na ekran miałem wrażenie, że otaczających mnie zielonych kropek jest coraz mniej i mniej. Modliłem się o to, by to okazało się tylko zwykłym złudzeniem, nie miałem bowiem czasu policzyć przyjaznych jednostek na ekranie.
    Dlaczego tych czerwonych kropek jest tak cholernie dużo...?- przechodziło mi non stop przez myśl, za każdym razem, gdy spoglądałem w ekran. Udało mi się postrzelić wroga, patrzyłem z przerażeniem i jednocześnie dziką radością, jak wrogi obiekt wybucha przede mną i opada prędko ku ziemi, zostawiając za sobą kłęby niemal czarnego dymu.
    Przeleciałem dalej, szukając kolejnego wroga. Widziałem na ekranie, że naciera na mnie aż trzech – wszyscy z przodu, lecz kiedy zbliżyli się na tyle, bym dostrzegł ich wyraźniej na horyzoncie okazało się, że lecieli na różnych wysokościach. Bałem się, że lada moment zginę, w końcu każdy idiota domyśliłby się, że w takim starciu większość zwycięży. Na ekraniku jednak dostrzegłem za trzema czerwonymi kropkami jedną zieloną. Wkrótce jeden z naszych postrzelił wroga pośrodku, ja zaś zająłem się tym po prawej. Samolot po lewej oddalił się na zachód, w kierunku samotnej kropki.
    Do mojej podświadomości docierał fakt, że cały czas słyszałem w słuchawkach szumy przerywane krzykami – a może krzyki przerywane szumami? Zgłaszali się wszyscy, którzy mieli kłopoty, lecz słowa były urywane; łączność pozwalała na to, by mówiła tylko jedna osoba, nie kilka naraz. Kiedy więc jeden skończył, rozlegał się szum, a potem pozbawione sensu kończone zdania. Nikt nie zwracał uwagi na to, że nie od razu ich słyszeliśmy.
–    Potrzebuje wsparcia, panie poruczniku!- krzyczał ktoś desperacko.- Lewa flanka, zostałem tu sam!
    Pszsz!
–    … we dwóch! Gdzie powi..?!
    Pszsz!
–    ...unku!!!
    Pszsz!
    I tak bez końca. Ciężko było zrozumieć sens wykrzykiwanych zdań, ciężko było w ogóle skupić się na słuchaniu, kiedy wokół grasowało tyle wrogów, kiedy niebo wypełniało tysiące pocisków, posyłane ze wszystkich możliwych stron, zagubione do tego stopnia, iż nie wiedziałem już, czy to ja wypuściłem salwę, wróg, czy może któryś z moich przyjaciół.
    Wkrótce wyminąłem niemal wszystkich wrogów i musiałem zawrócić, by wesprzeć pozostałych i zdjąć kilku z tyłu. Serce nadal biło potężnie w mojej piersi i przez myśl przeszło mi, że prędzej zejdę na zawał, niż zostanę przez kogoś postrzelony.
    Ta myśl rozbawiła mnie i zaśmiałem się do siebie, lecz śmiech ten wypełniony był paniką. Szczęki mi drżały, oczy miałem rozbiegane. Nie wiedziałem już, czy patrzeć na horyzont, czy na ekran. Przecież sprzęt mógł się popsuć – co zrobię, jeśli okaże się, iż ekran nie pokazuje mi wszystkich wrogów i ktoś mnie zaatakuje?
    Byłem przerażony. Chciało mi się płakać, ale nie miałem na to czasu, poza tym za bardzo się bałem, że łzy przesłonią mi widok i zginę. Logika jednak podpowiadała mi, że jeśli za bardzo zacznę panikować, stracę kontrolę nad własnym umysłem i zacznę strzelać do wszystkiego, co mnie otaczało.
    Zmusiłem się na wzięcie głębokiego oddechu, choć wcale mi to nie pomogło. Wypuściłem go prędko – to było drżące sapnięcie, pełne zrezygnowania i strachu o własne życie. W tym momencie nie myślałem o tym, że pokonanie wrogów wydłuży życie Marco, Bertholdta, Reinera i wszystkich innych. W tym momencie bałem się tylko i wyłącznie o siebie.
    Nie chciałem tam zginąć. Wśród wrogich wojsk, czy wśród przyjaciół, nie miało to dla mnie znaczenia. Nie chciałem zostać wysadzony w powietrzu, nie chciałem rozbić się o ziemię.
    Nie chciałem umierać.
    Ludzie powiadają, że wojna jest zła, okrutna i przerażająca. Ale prawda jest taka, że nie ma na tym świecie żadnego słowa, które odpowiednio wyrażałaby całą istotę tej... masakry.
    Zupełnie niepotrzebnej zagłady.
    Wykonując skręt w prawo, ruszyłem na pomoc jednego ze swoich, na którego ruszyły dwa wrogie samoloty. Pilnowałem, by nie zastąpić mu drogi, dlatego też wzniosłem się kilka kilometrów wyżej i przyszykowałem się na zrzucenie bomby. W tej sytuacji było to bardziej korzystną opcją, niż marnowanie pocisków.
    Musiałem tylko poprawnie obliczyć prędkość wrogiego samolotu oraz odległość dzielącą od niego mojego własnego myśliwca. Na to zaś za bardzo nie miałem czasu – i głowy.
    Pozostawało mi więc jedynie mniej więcej określić te liczby i modlić się, by okazały się one trafne. Oblizując spękane wargi suchym językiem, wcisnąłem guzik otwierający klapy pode mną, a następnie przyłożyłem kciuk do dużego czerwonego przycisku.
    Nacisnąłem go.
    Usłyszałem znany mi już dźwięk wypuszczanej i spadającej w dół bomby. Kiedy moim samolotem niespodziewanie zatrzęsło, wystraszyłem się, ale uznałem, że być może było to spowodowane nagłym spadkiem jego wagi, kiedy wypuszczałem ważącą ponad dwieście kilogramów bombę.
    Nie rozumiałem tylko, dlaczego z tego powodu mój lot nieco się obniżył.
    Potem jednak rozległ się huk i tym razem drżenie było znacznie większe – kabina dosłownie zatrzęsła się, jakby zaraz miała eksplodować. Serce podskoczyło mi do gardła, spojrzałem pospiesznie na ekran, jednak w moim pobliżu znajdowała się jedynie zielona kropka – jeden z naszych, któremu dopiero co pomogłem.
    Za późno dotarły do moich uszu dźwięki awaryjne, wszystkie mieszały się z krzykami w słuchawkach i irytującymi szumami. Rozumiałem jednak, dlaczego tyle lampek na pulpicie zaczęło mrugać – jedne w zwyczajnym tempie, drugie bardzo szybko.
    Zostałem postrzelony.
    I teraz zbliżałem się do ziemi w zastraszającym tempie.









_____________________________a
Mała uwaga: wiem, że w wojsku „lekarz polowy” to tak naprawdę felczer i posiada on mniejsze kwalifikacje niż lekarz, ale Lucas przed wstąpieniem do obozu był zwykłym lekarzem, dlatego ma prawo mieć status lekarza.


2 komentarze:

  1. Nowy rozdział Mechanizmu Uczuć
    *ociera łezkę*
    “Żałowałem, że nie powiedziałem mu wprost, że go kocham” okej, mogę chusteczkiXD
    Czy Lucas chcąc zostać pilotem nie próbował dostać się do sił powietrznych?
    Super czytało się początek tej misji a pod koniec już nie zwracam uwagi na otoczenie.Co za dekiel pilotował ten samolot po stronie Jeana?Życzę ogromnej ilości weny*dawać drugi worek*
    Marco!!!
    Ładny obrazek*lenny*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, dokładnie, już poprawiłam błąd, dziękuję :D
      Chyba jesteś jedyną spośród żyjących na tym blogu, która czyta MU... :') xD

      Usuń

Łączna liczba wyświetleń