[MU] Rozdział drugi
Na tereny należące do trzeciej dywizji Sił Lotniczych dotarłem około godziny trzynastej. Na własną rękę odszukałem baraki szeregowych, odnalazłem ten oznaczony literą E, a następnie udałem się do przydzielonego mi pokoju 027. Tak jak się spodziewałem, byłem tam jako pierwszy – wszystkie łóżka były niepościelone, zaś szafa na ubrania, której wnętrze podzielono na cztery kolumny, stała pusta. Prócz niej oraz dwóch dwupiętrowych łóżek w pomieszczeniu znajdował się jedynie niewielki stół oraz cztery krzesła poustawiane wokół niego.
Rozpakowawszy ubrania i wcisnąwszy je do pierwszej kolumny w szafie, podszedłem do łóżka stojącego w kącie po prawej stronie, po czym wdrapałem się na to wyższe. Wydawało się być nawet wygodniejsze niż to w barakach kadetów – i rzeczywiście, było miększe i jakby cieplejsze, w dodatku na materacu czekała ułożona w schludną kostkę pościel. Zawiesiłem swoją torbę na poręczy, po czym rozpocząłem dość niezdarnie rozkładać prześcieradło. Nie było to łatwe z racji tego, iż, nie chcąc za bardzo pognieść materiału, głównie balansowałem na drabinie. Ostatecznie jednak udało mi się okryć nim materac, ułożyłem więc poduszkę, kładąc obok niej koc, a na nim z kolei torbę, w której miałem szkicowniki i węgiel.
W gruncie rzeczy byłem wdzięczny za to, że przydzielono mnie do pokoju razem z Reinerem i Bertholdtem, którzy wiedzieli o moim rysowaniu i trzymali się z dala od moich prac. Jeśli trafi nam się jakiś ciekawski dureń, który będzie wścibiał nos w moje zeszyty, z całą pewnością wywalę go za drzwi.
Nie rysowałem nic, czego mógłbym się wstydzić, nie uważałem też, bym nie miał do tego talentu – po prostu moje rysunki były dla mnie czymś intymnym i nie chciałem ich pokazywać innym. To zupełnie tak, jakbym obnażał się przed nimi całkiem nago.
Zanim udałem się do hali lotniczej numer siedem, mniej więcej zapoznałem się z otoczeniem i rozejrzałem. Barak przypominał bardziej dom campingowy – zbudowany z solidniejszego drewna niż ten kadetów, miał trzy piętra, na których łącznie znajdowało się trzydzieści osiem pokoi. Co mnie zaskoczyło najbardziej, to znajdująca się na parterze stołówka. Wyglądało na to, że każdy barak miał swoją własną, w przeciwieństwie do tych kadeckich, ponieważ tam posiłki jadano w ogromnej halach zdolnych pomieścić po dwa tysiące osób.
Aż odetchnąłem z ulgą na myśl, że oto zacznę jadać śniadanie w towarzystwie stu pięćdziesięciu – prawdziwa cisza i spokój.
Rozejrzawszy się i zapoznawszy z najbliższym otoczeniem, wyszedłem z baraku i udałem się specjalnie oddzieloną ścieżką w kierunku hal lotniczych. Od baraków były oddalone o jakiś kilometr, czekała mnie więc kolejna długa wędrówka. Nie miałem jednak na co narzekać – za kadeta przebywałem dziennie wiele kilometrów, często bez przerwy i choćby łyka wody.
Hale lotnicze były ustawione w równym rzędzie jedna, obok drugiej. Każda z nich miała szerokość około pięćdziesięciu metrów i długość około stu. Z obu stron – północnej i południowej – znajdowały się otwarte dwie bramy. Ja przechodziłem po stronie tych południowych, mogłem więc zajrzeć do środka i zobaczyć ich wnętrze. Prócz poustawianych pod ścianami maszyn i blaszanych ścianek działowych, pośrodku dumnie stały cztery samoloty. Dzioby dwóch z nich były skierowane ku bramie południowej, dwa za nimi zaś ku północnej. Wyglądały na gotowe do wylotu, lecz nikt nie siedział za sterami, choć widziałem paru krzątających się przy nich mężczyzn.
Minąłem pięć kolejnych hal, mniej lub bardziej pustych niż poprzednie, aż w końcu dotarłem do tej z numerem siódmym. Nie różniła się niczym od tamtych, choć w tej znajdowały się tylko dwa samoloty, jeden przed północną bramą, drugi przed południową. Wszedłem niepewnie do środka, rozglądając się za jakimiś pracownikami, jednak pomieszczenie wyglądało na opustoszałe.
– Przepraszam?- rzuciłem dość głośno, zaglądając za pierwszy samolot. Wokół, nie licząc wielkiego wentylatora u góry, nie słyszałem niczego, co wskazywałoby na obecność kogokolwiek.
Jakby nie patrzeć, porucznik Church nie wiedział, kiedy przybędę na miejsce. Może więc powinienem pójść do którejś z hal obok i tam zapytać o moje szkolenie? Być może pracownicy będą wiedzieć o co chodzi.
Już miałem odwrócić się do wyjścia, kiedy moją uwagę przykuł drugi samolot, stojący przed północną bramą. Różnił się od tych, które widziałem, mijając po drodze wszystkie hale. W przeciwieństwie do tamtych, które miały raczej białe, szare lub ciemnoniebieskie kolory, ten był całkowicie czarny. Budowę jednak miał taką samą, jak tamte – szeroki na około osiemnaście metrów, długi na około trzydzieści pięć i wysoki na niecałe sześć. Jego skrzydła były mocno wygięte do tyłu, jak to w typowych „bombowcach”, dzięki czemu spiczasty dziób płynniej mógł wbić się w powietrze i osiągnąć niesamowite prędkości.
Rozejrzałem się pospiesznie wokół siebie, przełykając nerwowo ślinę. Nie chciałem zrobić nic złego, tylko podejść i przyjrzeć się z bliska tak pięknej maszynie. Moja ciekawość byłaby przecież usprawiedliwiona – pewnego dnia, jeśli mi się uda, poprowadzę taki samolot na tereny wroga.
Ostrożnie i powoli podszedłem bliżej, wyciągając dłoń ku lewemu skrzydłu. Dotknąłem go delikatnie, mimowolnie uśmiechając się pod nosem i przesuwając powoli rękę w kierunku kadłuba. Choć powierzchnia samolotu była blaszana, wydawała się być zaskakująco ciepła w dotyku.
Kiedy w czasie obozu treningowego dowiedziałem się o możliwości przystąpienia do Sił Powietrznych lub Morskich, od samego początku marzyłem o tych pierwszych. Perspektywa przesiadywania głęboko pod wodą, gdzie na wypadek uszkodzenia maszyny można było utonąć w zimnych ramionach oceanu, przerażała mnie. Co innego zaś jeśli chodziło o przestworza. Niejednej nocy zasypiałem w moim łóżku, marząc o tym, że pewnego dnia będę podróżował pod chmurami, wysoko ponad bólem i cierpieniem śmiertelników, wolny jak ptak, z dala od terenów przykrytych martwymi ciałami żołnierzy niczym groteskowymi dywanami, z dala od problemów, smutków, tęsknoty i żalu, z dala od ludzkiej słabości i łez.
Z dala od wszystkiego, czego pragnąłem się wyrzec.
Przesunąłem dłonią dalej, odsuwając się jednak, kiedy zbliżyłem się do drzwi kabiny. Zagryzłem lekko wargę, zastanawiając się, czy są otwarte i czy mógłbym choć na moment zasiąść za sterami. Szybko jednak odsunąłem ten pomysł – nie tylko dlatego, że za taki czyn groziło mi wyrzucenie, ale również dlatego, że drzwi ów właśnie się otworzyły, unosząc do góry z cichym sykiem.
Cofnąłem się jeszcze parę kroków, jednocześnie podchodząc bliżej, by dyskretnie zajrzeć do środka. Na fotelu pilota zobaczyłem mężczyznę ubranego w ciemne brudne spodnie oraz czarną koszulkę z granatowym kołnierzykiem. Jej ciasny materiał opinał jego muskularne ciało. Lewą dłoń wciąż trzymał na rączce drzwi, prawą zaś wciskał jakieś klawisze na ogromnym panelu przed sobą. Byłem w stanie widzieć jedynie lewy bok jego twarzy, jednak wydawał się być przystojny. Piegi na jego policzkach dodawały mu uroku, a ciepłe spojrzenie czekoladowych oczu – łagodności.
Nim zdołałem cokolwiek powiedzieć lub chociaż odchrząknąć dla zwrócenia na siebie uwagi, mężczyzna uniósł wzrok znad panelu i odwrócił się, patrząc na mnie z zaskoczeniem.
– Och – bąknął, po czym uśmiechnął się lekko.- Cześć! Ile tu stoisz? Mogłeś się odezwać!
– Ach... yyy, przed chwilą przyszedłem... proszę pana – dokończyłem pospiesznie, marszcząc lekko brwi.
– Zupełnie cię nie słyszałem, wybacz – zaśmiał się lekko, wysuwając lewą stopę w kierunku schodków, a następnie po raz ostatni wciskając jakieś guziki.- Praca tutaj pochłania mnie do tego stopnia, że momentami przestaję w ogóle zwracać uwagę na otoczenie!
– Jest pan kapralem, czy może sierża... ntem...? - zacząłem, z wolna urywając, kiedy mężczyzna obrócił się całym ciałem w moją stroną i zaczął ostrożnie zsuwać się z fotela. Wbiłem wzrok w jego prawą nogę, od stopy po ponad kolano uwięzionej w ortezie. Zauważył moje spojrzenie, i choć uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, ja spuściłem z zawstydzeniem wzrok.- Przepraszam...
– Nie musisz przepraszać – powiedział ze śmiechem, stając na twardym podłożu.- Nie jesteś pierwszą osobą, która reaguje w ten sposób. Przyzwyczaiłem się do tego.
– To... raczej niedobrze – mruknąłem, nie mając pojęcia jak powinienem na to odpowiedź. Mężczyzna wbił we mnie zaskoczone spojrzeniem, po czym znów roześmiał się wesoło, zakrywając usta dłonią. Kącik moich ust mimowolnie uniósł się ku górze. Facet miał naprawdę przyjemnie brzmiący śmiech.
– Masz rację!- rzucił, uspokoiwszy się.- Co tutaj robisz? Nie kojarzę cię, więc chyba jesteś tutaj nowy?
– Szeregowy Jean Kirstain, proszę pana!- przedstawiłem się, salutując mu.- Rekrutowany dziś rano, dostałem polecenie od pana porucznika Church, by stawić się w hali lotniczej numer siedem na szkolenie!
– Aaa, więc to ty jesteś Jean!- zawołał z uśmiechem, krzyżując ramiona na piersiach.- Farlan mówił mi, że przyśle cię dzisiaj do mnie. Miło mi cię poznać, Jean! Nazywam się Marco Bodt, pracuję tutaj jako mechanik.
– Mnie również miło – mruknąłem nieco smętnie, spoglądając na samolot za jego plecami. Więc o to chodziło? Zostałem tu przysłany po to, by szkolić się na mechanika?
– Hmm?- Marco podążył za mną spojrzeniem, wciąż z tym samym uśmiechem na twarzy.- Podoba ci się?
– Proszę?- bąknąłem, wyrwany z zamyślenia.
– Samolot – zaśmiał się, delikatnie klepiąc dłonią kadłub.- Podoba ci się?
– Uhm...- Zmarszczyłem lekko brwi, znów spoglądając na czarną maszynę. W końcu wzruszyłem lekko ramionami.- Samolot jak to samolot...
– To nie byle jaki samolot – powiedział z dumą Marco, przechodząc do skrzydła i przesuwając po nim pieszczotliwie dłonią.- To Bianca. Jeden z naszych najlepszych bombowców. Siedemnaście metrów i dwadzieścia trzy centymetry szerokości, trzydzieści dwa metry i pięćdziesiąt sześć centymetrów długości oraz pięć metrów i osiemdziesiąt trzy centymetry wysokości... prawdziwego piękna.- Zaskoczyło mnie, ile dumy i czegoś na wzór miłości błyszczało w jego ciepłych, brązowych oczach. Przysunąłem się nieco bliżej niego, również przypatrując się maszynie.
– Dlaczego jest cała czarna?- zapytałem.- Kiedy przechodziłem obok pozostałych hal, wszystkie były w jaśniejszych kolorach.
– Oczywiście.- Marco skinął z powagą głową.- To dlatego, że Bianca jest wyjątkowym samolotem. W ciągu dnia jest łatwym celem, ale w nocy...- Mężczyzna spojrzał na mnie z błyskiem w oku.- W nocy staje się groźną i nieśmiertelną przeciwniczką. Nie dostrzeżesz jej gołym okiem na ciemnym niebie, a ponieważ jest niezwykle cicha, będzie już za późno, gdy ją usłyszysz. Przelatuje nad miastami pod osłoną nocy niczym cicha śmierć. Jedno uderzenie, głośne „bum”, a potem rozpływa się w mroku nim zorientujesz się, że to ona. Poza tym jest lekka i szybka – dodał już nieco weselszym tonem.- W powietrznych potyczkach nie ma sobie równych.
– To brzmi, jakby... ehm, Bianca?... była doskonałą bronią przeciwko naszemu wrogowi – zauważyłem, marszcząc lekko brwi.- Ale jednak z tego, co mi wiadomo, wojnę przegrywamy.
Marco spojrzał na mnie z zainteresowaniem, przez dłuższą chwilę kontemplując moją twarz. Drgnąłem nerwowo, zdając sobie sprawę z tego, że posunąłem się za daleko. Zwykły szeregowy jak ja, nie mający żadnego doświadczenia ani odpowiedniej wiedzy na temat polityki, nie miał prawda wypowiadać się tak otwarcie o niekorzystnej sytuacji naszego kraju.
– Proszę o wybaczenie, to był...- zacząłem pospiesznie, czerwieniąc się z zażenowania.
– Pokaz wyjątkowej szczerości – przerwał mi Marco.- Rzeczywiście, nie powinniśmy głośno mówić o tym, że szala zwycięstwa niepokojąco przechyla się na stronę wroga, jednak osobiście cenię sobie taką szczerość.- Bodt rozejrzał się wokół i przyciszył nieco głos, uśmiechając się do mnie.- Masz rację, Jean, przegrywamy tę wojnę. Oczywiście, jeszcze nie wszystko stracone, ale ze statystyk wynika, że oddziały wrogich wojsk są liczniejsze niż nasze i w dodatku posiadają bardziej rozwiniętą technologię od naszej. I masz rację mówiąc, że Bianca to doskonała broń – dodał z westchnieniem, znów patrząc na samolot.- Problem w tym, że choć ma wiele zalet, posiada również znaczące wady. Początkowo nie była przeznaczona do przewożenia tak dużej ilości bomb, ale ponieważ okazała się bardzo skuteczna, zwiększono jej limit. To niestety trochę ją obciążyło. Nie możemy jej przebudować, ponieważ wówczas straci albo na szybkości, albo na dźwięku. Obecnie jej parametry są idealne, ale ze względu na naszą niekorzyść w tej wojnie, zmuszeni jesteśmy wykorzystywać ją niemal do granic możliwości. Przeciążenie skutkuje częstymi naprawami, te zaś oznaczają niekiedy nawet kilka dni przerwy od wylotów. Mimo to wciąż jest naszą najlepszą bronią i szansą na utrzymywanie naszej pozycji na „nie-tragicznym stopniu”.
– Czy można zbudować takich więcej?- zapytałem, nie rozumiejąc, jak można nie wpaść na tak oczywisty pomysł.
– Wszystkie nasze samoloty są budowane na wzór Bianci – wyjaśnił Marco, kierując się ku drzwiom naprzeciwko samolotu. Udałem się za nim, ciekaw dokąd zmierza. Jak się okazało, było to coś w rodzaju magazynu, w którym prócz biurek zapełnionych papierami znajdowała się również spora szafa i regały z różnej wielkości przedmiotami wyglądającymi na jakieś części zamienne do samochodów. Podszedł do niego i z najniższej półki wysunął karton pełen szmat. Chwycił jedną z nich, po czym zaczął wycierać dłonie.- Niestety, żaden z mechaników nie jest w stanie odtworzyć jej doskonałej kopii, choć bardzo się staramy. Żeby zbudować taką drugą Biancę, musielibyśmy kroczek po kroczku rozebrać tę pierwszą, a na to nie możemy sobie pozwolić. Aczkolwiek – dodał po chwili, wrzucając zużytą szmatę do kubła obok regału.- Nie mogę powiedzieć, że nie czynimy postępów w ogóle. Z każdym dniem nasze samoloty stają się coraz lepsze. Może i żaden z nich nie jest w stanie dorównać Biance, ale pewnego dnia na pewno stworzymy coś, co pomoże nam zmienić obecny stan.
– Wierz pan w to?- zapytałem cicho, marszcząc lekko brwi i spoglądając na niego dość sceptycznie.
– Oczywiście – odparł zwyczajnie.- Jestem przekonania, że kiedy się czegoś bardzo pragnie i stara się ze wszystkich sił, by do tego doszło, to marzenie ostatecznie się spełnia. Ty tak nie masz, Jean?
– Nie bardzo – odpowiedziałem, wzruszając ramionami.- Jestem realistą, nie wybiegam za bardzo w przyszłość.
To było poniekąd kłamstwo, w końcu wiele razy marzyłem o dniu, w którym wzbijam się w powietrze w lśniącym samolocie i szybuję pośród chmur – w tamtych momentach niemądrze wyobrażałem sobie nawet, że czuję wiatr we włosach.
Tak czy tak, najwyraźniej nie będzie mi to dane.
– Więc to pan ma mnie szkolić, panie Bodt?- zapytałem, postanawiając przejść do rzeczy.
– Uhm... heh...- Mężczyzna potarł palcem nos, spoglądając na mnie z uśmiechem.- N-nie musisz mnie tytułować „panem”, Jean. Zdaje się, że jesteśmy w podobnym wieku. Ile masz lat?
– Dziewiętnaście, proszę... pana?- dokończyłem nieudolnie.
– No widzisz!- wykrzyknął ze śmiechem.- Jestem niewiele starszy od ciebie, Jean! To ledwie pięć lat, więc mów mi po prostu po imieniu.
– Ale... wydaje mi się, że skoro masz więcej doświadczenia z samolotami, to tak jakbyś był wyższy rangą... Poza tym będziesz moim instruktorem...
– W mojej hali lotniczej rangi nie mają szczególnego znaczenia – oznajmił Marco, biorąc się pod boki i przybierając na twarzy przesadnie poważny wyraz.- Jeśli jesteśmy poza halą, tytułuj mnie zgodnie z przyjętymi zasadami, ale tutaj zwracaj się do mnie „Marco”! No, Jean? Jak masz mi mówić?
– Marco...- wydukałem.
– Zgadza się!- Bodt uśmiechnął się do mnie promiennie, wyraźnie zadowolony.
– A poza halą mam mówić...?
– Ech? Ach...- Marco zaśmiał się lekko, drapiąc po głowie.- „Podporuczniku Bodt”, jak sądzę...
– Podporuczniku?!- niemal wrzasnąłem, z przerażeniem cofając się o dwa kroki.- Po-podporucznik?! Jesteś znacznie wyższy rangą ode mnie!
– Yyy, no weź, naprawdę nie zwracam uwagi na takie rzeczy – zaczął pospiesznie Marco, unosząc bezradnie dłonie.- To prawda, że mam stopień podporucznika, ale jestem raczej tak jakby na emeryturze, pracuję tylko jako mechanik...
– To nie ma znaczenia, jesteś... jest PAN zastępcą pana porucznika Churcha!- wykrzyknąłem wręcz z naganą w głosie.
– Uch, w takim razie to polecenie, jasne?- westchnął ciężko podporucznik Bodt.- Masz się zwracać do mnie per „Marco”, szeregowy Kirstain!
– Yyy...- Spojrzałem na niego z powątpiewaniem. Zdecydowanie nie powinienem tego robić, tego wymagała etykieta, a odkąd przystąpiłem do wojska uparcie się jej trzymałem. Jednak jeśli to polecenie...- Tak jest – mruknąłem raczej niemrawo.- Marco... Ale jeśli ktoś tu przyjdzie, będę mówił jak należy!- ostrzegłem odruchowo, chwilę później czerwieniąc się po same uszy. Nie powinienem mówić takim tonem do mojego przełożonego!
– Zgoda.- Marco skinął z uśmiechem głową.- W takim razie, Jean, pora zacząć twoje szkolenie!
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Aaaaa to jest takie super!
OdpowiedzUsuńKocham podporucznika <3
Kocham Jeana <3
Kocham to opowiadanie <3
Kocham Ciebie Yuuki <3
Za to jakie świetne opowiadania piszesz.
Cały rozdział czytałam z uśmiechem na ustach.
"za kadeta przebywałem dziennie wiele kilometrów, często bez przerwy i choćby łyka wody."
Kadetem nie jestemXD Jestem trenerem pokemonów.Przebywam wiele kilometrów bez przerwy i wody bo łapie te okropne stwory ;_; Drugi dzień-ciągle na dworzeXD
(/)///(\)
UsuńStrasznie dziękuję! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że to opowiadanie zostało pozytywnie przyjęte! *_*
Czekajcie więc za nextami ♥
Dziękuję za komentarz, pozdrawiam serdecznie ♥
Świetnie się zapowiada!!!!
OdpowiedzUsuńbardzo mocno niesamowicie mi się podobało
OdpowiedzUsuńps przewidzialam juz cala fabule -.- Nie no, zarcik. Ale cos mi się wydaje, ze to właśnie Jean zrobi duzy krok, jeśli chodzi o kopiowanie Bianci ;3;
Cieszę się ogromnie, że opko przypada powoli do gustu *-* Mam nadzieję, że to się nie zmieni, bo najgorzej, jeżeli zacznie Cię nudzić... :') A tak może trochę być xD
UsuńDziękuję za komentarz! ^^