[MU] Rozdział dwudziesty szósty


    Ziemia zbliżała się w zastraszającym tempie. Prawe skrzydło mojego myśliwca zostało zupełnie oderwane, dlatego znosiło mnie na bok, cały samolot przechylił się na prawą stronę i w tym też kierunku upadał.
    Serce biło mi tak szybko, że praktycznie przestałem w ogóle je wyczuwać. Wiedziałem, że jedyną opcją, aby ocalić życie było katapultowanie się, ale nawet w tej sytuacji było to bardzo ryzykowne i niebezpieczne. Nad moją głową nadal krążyła przeważająca ilość wrogich jednostek, a byłem pewien, że wkrótce nadejdzie również piechota.
    Na ziemi nie będę miał się gdzie schować – były tam tylko pola i drzewa.
    Jeśli uda mi się przeżyć katapultowanie się, mogę zginąć z ręki piechura, albo spadnie mi na głowę wrak kolejnej maszyny. W mojej głowie pojawiło się tyle wizji śmierci, że prawie zdecydowałem się rozbić razem z moim samolotem.
    Ale wtedy usłyszałem w głowie krzyk. Nie zrozumiałem nawet słów – być może ja sam w panice coś krzyknąłem, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, a może rzeczywiście mój umysł spłatał mi figla i pozwolił, by rozbrzmiał w nim głos Marco, ostrzegający mnie przed niebezpieczeństwem.
    Nie było czasu do stracenia!
    Przylgnąłem całym kręgosłupem do fotela i wcisnąłem głowę w zagłówek. Stopy z całej siły oparłem na podstawkach, naprężając mięśnie do granic możliwości. Lewą dłoń zacisnąłem mocno na siedzeniu, drugą zaś wcisnąłem przycisk katapultowania się, następnie zaś również i prawą dłonią ścisnąłem fotel. W kabinie rozległ się głos automatu, ale nie zwracałem na niego uwagi. Zacisnąłem mocno powieki, poczułem, że nade mną otwierają się klapy, a wiatr wdziera się do kabiny i szarpie moim ubraniem.
    Zimny. Zwiastujący śmierć.
    Odgłos mechanizmu napędzającego rozbrzmiał w moich uszach niczym wybuch bomby. Poczułem silne szarpnięcie, siła wiatru wgniotła moje ciało w fotel. Otworzyłem oczy, patrząc z przerażeniem, jak mój samolot leci dalej w dół. Nie zwlekając, wyswobodziłem stopy z podstawek i puściłem fotel. Uniosłem się jeszcze ponad dziesięć metrów w górę, nim zacząłem spadać. Chwyciłem dłonią za nieduży sznurek przymocowany do pasa na moim ramieniu, modląc się w duchu i zaklinając jednocześnie, aby spadochron poprawnie się rozwinął.
    Kiedy śmierć zbliżyła się do mnie niebezpiecznie, pociągnąłem za sznurek.
    Biały spadochron wystrzelił w górę, nabierając powietrza. Poczułem, że z moich płuc ulatuje powietrze, kiedy nagle mną szarpnęło. Zacząłem opadać ku ziemi znacznie wolniej, ale również nie przesadnie powoli, rozglądając się jednocześnie ponad sobą i szukając wrogich jednostek, które próbowałaby mnie zestrzelić.
    Oczywiście wątpiłem, żeby dostrzegli tak maleńki punkt znacznie poniżej ich trajektorii lotu, ale w tamtym momencie obchodziło mnie tylko to, że choć uniknąłem śmierci przez zgniecenie czy spłonięcie, to wciąż groziło mi niebezpieczeństwo.
    Teraz martwiłem się tylko drzewami pod sobą, w kierunku których najwyraźniej opadałem.
    Zakląłem głośno – wręcz wrzasnąłem – na ten widok. Prawdą było, że w sytuacji katapultowania się, kiedy lotnik traci kontrolę nad maszyną, nie może pokierować nią tak, by wylądować w bezpiecznym miejscu. Musiałem więc opaść tam, gdzie mnie wiatr poniósł, a ten akurat, zamiast na względnie bezpieczne pola – gdzie po prostu mógłbym przeturlać się po ziemi, albo zwyczajnie przewrócić – posłał mnie na drzewa, gdzie groziło mi połamanie kości. W końcu nie opadałem wcale tak wolno, jakbym sobie tego w tej chwili życzył.
    Zasłoniłem z jękiem twarz ramionami, by ochronić oczy. Poczułem, że opadam nogami najpierw na cieniutkie gałązki w koronach drzew, później na bardziej potężne gałęzie i konary. Krzyknąłem, kiedy obiłem się ramieniem o pień jednego z wyższych drzew. Mój spadochron utknął w listowiu, a ja, zwisając na sznurach niczym kukiełka, jeszcze kilka razy obiłem się o pień, krzycząc z bólu. W końcu zawisłem bezwładnie kilka metrów nad ziemią, z opuszczoną głową.
    Próbowałem szarpnął spadochronem i uwolnić go z pułapki, by polecieć nieco niżej i uniknąć połamania nóg. Niestety, moje starania doprowadziły tylko do przedarcia białego materiału. Owszem, opadłem nieco niżej, ale teraz trzymałem się na niebezpiecznie małym kawałku spadochronu, wciąż tkwiącego w koronie drzewa.
    Spojrzałem z paniką w górę. Niewiele zostało tego materiału, przedarł się niemal zupełnie w połowie i cały czas powoli się darł. Nad sobą słyszałem głośne huki, świsty wiatru i odgłosy spadających i rozbijających się samolotów – albo bomb.
    Najprawdopodobniej obu jednocześnie.
    Uspokoiłem nieco oddech, lecz akurat w tym momencie materiał spadochronu przedarł się całkowicie i runąłem w dół.
    Krzyknąłem głośno, opadając na nogi i przewracając się. Wciągnąłem do płuc powietrze, które przed momentem znów gwałtownie wyrwało się na wolność. Miałem wrażenie, jakby moje uda wbiły się w biodra i przesunęły je aż po talię. Cholernie bolało. Podobnie jak ramię, którym uderzyłem o pień i o które później kilkukrotnie się obijałem.
    Najbardziej jednak bolała głowa. Pulsujący, ostry ból. Moje spojrzenie stało się niewyraźne. Mimo to próbowałem się podnieść, jednak samo odchylenie w przód głowy sprawiło, że wszystko zalała ciemność.
*

    Kiedy się ocknąłem, miałem wrażenie, że nadal leżę nieprzytomny. Wszędzie było ciemno, ale kiedy z jękiem udało mi się podnieść do pozycji siedzącej, wspomnienia powoli zaczęły wracać.
    Moje zmysły znów zaczęły powoli wracać do pracy. Zobaczyłem nad sobą skąpane w głębokiej szarości niebo – nie byłem pewien, czy to chmury, czy kłęby dymu. Z oddali, między drzewami, dostrzegałem również pomarańczowy i czerwony blask. Kiedy przypomniałem sobie o wojnie i naszym starciu z wrogą flotą, dotarło do mnie, że to najprawdopodobniej płonące samoloty i pola, na które spadły bomby.
    Czułem zapach potu i moczu, ale kiedy z wahaniem dotknąłem mojego krocza, nie wyczułem wilgoci. Być może materiał zdążył już wyschnąć, bo wydawało mi się bardzo możliwe, że wcześniej popuściłem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Być może zrobiłem to walcząc z wrogiem, a może w momencie katapultowania. Równie dobrze mogło się to zdarzyć, kiedy wisiałem na spadochronie uwięzionym na drzewie.
    Najdziwniejsze było jednak to, że prócz płonącego w oddali ognia i trzasków nie słyszałem nic innego. Żadnych huków, żadnych samolotów, żadnych wystrzałów.
    Czyżby natarcie dobiegło końca?
    Kto wygrał? Kto przegrał? Czy to nasi polegli, czy może jakimś cudem udało im się zdjąć wroga? A może w ferworze powietrznej walki zginęli wszyscy bez wyjątku?
    No... może niezupełnie bez wyjątku. Wyglądało na to, że ja przeżyłem.
–    Boże...- wyszeptałem do siebie i załkałem cicho, zaciskając powieki. Próbowałem oddychać głęboko i uspokoić szalejące we mnie emocje.
    Wściekłość. Zawód. Tęsknota. Radość. Wstyd.
    Otworzyłem oczy, wciągając głośno powietrze. Nie mogłem tak tu siedzieć, musiałem wrócić do bazy. Podróż zapewne zajmie mi cały jutrzejszy dzień, ale jeśli rzeczywiście tylko ja przeżyłem, to moim obowiązkiem było wrócić i zgłosić raport – nieważne jak żałosny.
    Być może wyślą wkrótce zwiadowców i ktoś dostrzeże mnie w czasie wędrówki. Najważniejsze, że teraz miałem realną szansę na przeżycie.
    I powrót do Marco.
    Tęsknota, jaka we mnie uderzyła, była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Jej siła zapewne zwaliłaby mnie z nóg, gdybym już nie siedział na ziemi. Sapnąłem w ciemnościach, niemal widząc przed sobą zatroskaną twarz mojego mentora. Uniosłem nawet głowę, by odszukać gwiazdy, które zawsze tak przypominały mi jego piegi, ale niebo wciąż pokryte było ciemnoszarą warstwą dymu – lub chmur.
    Przełknąłem ślinę i przetarłem dłonią twarz. Musiałem wziąć się w garść. Siedzenie na tyłku i myślenie o tym, jak bardzo chciałem zobaczyć i przytulić Bodta nie miało sensu. To nie doprowadzi mnie do spełnienia moich życzeń – musiałem wrócić do bazy. Porozmawiać z porucznikiem Patrickiem, albo z porucznik Hanji, jeśli wciąż żyła. Być może dotarło do nas wsparcie, a może zdecydowali się na odwrót w kluczowym momencie. Musiałem się tego dowiedzieć.
    Problem pojawił się jednak, kiedy opuściłem las i ujrzałem to, co do tej pory skrywały przede mną drzewa.
    Świat płonął.
    Gdziekolwiek spojrzałem, wszędzie na polach wznosiły się wysoko płomienie, zebrane w wielu jakby przypadkowo rozsianych punktach. Znad czerwonych i pomarańczowych języków wznosiły się kłęby dymu, uciekając ku niebu i zasnuwając je ponurą, groźną warstwą.
    Przez długą chwilę stałem, zagubiony, rozglądając się wszędzie wokół. Z mojego miejsca nie byłem w stanie zorientować się, gdzie się znajdowałem. Nie wiedziałem, w którym kierunku się udać, aby dotrzeć do dystryktu Ehrmich. Wokół mnie były lasy i pola, otaczały mnie ze wszystkich stron, a nie miałem przy sobie kompasu. Nawet gwiazdy nie mogły mi teraz pomóc, gdyż ukrywał je ten cholerny dym.
    W którą stronę powinienem się udać? Który wybrać kierunek? Nie miałem czasu, nie mogłem zwlekać. Jeśli jednak pójdę w złym kierunku, mogę natknąć się na wrogie wojska... Mogłem poczekać do rana, ale nie miałem gwarancji, że do tego czasu zniknie dym. Wszędzie wokół mnie paliła się ponad setka ogromnych ognisk, wokół panował gorąc i duchota.
    Zastanowiłem się przez moment, patrząc w kierunku lasu. Przypomniałem sobie, że katapultując się, spadałem w prawo. Leciałem wówczas z południa w kierunku zachodu, a to oznaczało, że jeśli udam się na północ, dotrę do wroga. Musiałem wybrać więc południe, a, jeżeli wszystko dobrze obliczyłem, znajdowało się ono za ogniskami.
    Oczywiście, istniała taka możliwość, że za lasem również są kolejne płonące ogniska, i to stamtąd nadeszli wrogowie. Kęp drzew właściwie nie mogłem nawet nazwać lasem, ponieważ rozsiane one były w dużych, oddzielnych grupach, rosnąc niczym plamy u dalmatyńczyka, mieszane z polami, jak łaty na skórze krowy, jak...
    Jak piegi Marco na jego twarzy.
    Uśmiechnąłem się pod nosem, choć wcale nie było mi do śmiechu. Trzymając się za obolałe prawe ramię – przeczuwałem, że to wina zwichniętego barku – ruszyłem w kierunku, jak miałem nadzieję, południa.
    Temperatura wokół była wysoka, szybko zacząłem się pocić i przeszło mi nawet przez myśl, aby zdjąć część munduru. Ale z bolącym barkiem wydawało się to mało przyjemnym doświadczeniem, poza tym zgadywałem, że kiedy wyjdę już spomiędzy tego żaru, zrobi się chłodniej.
    Choć najpierw czekała mnie kilkugodzinna podróż do Krolvy. Miałem nadzieję, że mieszkańcy nie wezmą mnie za wroga i nie postrzelą na miejscu, a zamiast tego pozwolą mi odpocząć i wykąpać się. Teraz zdałem również sobie sprawę z tego, jak bardzo byłem głodny.
    I samotny.
    Wcześniej nigdy się tak nie czułem. Zarówno gdy opuściłem moich przyjaciół w Troście i poszedłem do wojska, jak i kiedy unikałem towarzystwa w obozie treningowym. Oczywiście, czasem zdarzało się, że rozmawiałem z kompanami, ale nigdy nawet nie próbowałem pomyśleć, że cokolwiek dla mnie znaczą, albo że chciałbym z nimi posiedzieć i porozmawiać. Nie tęskniłem za nimi, raczej ich unikałem. Spędzałem czas sam – na treningu, na jedzeniu, na spaniu i rysowaniu. Uciekałem od nich wszystkich.
    Ale teraz, idąc sam wśród szczątek ogromnych maszyn i z całą pewnością również ludzi, czułem się niewyobrażalnie samotny. Zupełnie, jakbym na całym świecie istniał tylko ja jeden. Jakby wszyscy inni zginęli w tej bezsensownej wojnie, toczonej w imieniu... w imieniu bezkresnej brutalności i nie kończącej się chciwości.
    Tęskniłem za Marco. Za jego uśmiechem, za piegami, za jego pocieraniem palcem nosa, kiedy czuł się zawstydzony. Tęskniłem za jego łagodnym głosem i za jego śmiechem. Tęskniłem za jego ciepłym spojrzeniem i silnymi ramionami, tęskniłem za widokiem jego, lekko kulającego. Tęskniłem też za smakiem jego ust i dotykiem jego dłoni. Za dźwiękiem jego oddychania, za cichym biciem serca.
    Tęskniłem też za Berholdtem. Za jego ukradkowymi spojrzeniami, które w końcu zacząłem dostrzegać. Za jego nieśmiałym uśmiechem i zmartwionym wyrazem twarzy, za jego niezłomną troską o mnie i o Reinera. Tęskniłem za widokiem jego, dających Brownowi fory, gdy grali w karty. Tęskniłem nawet za widokiem jego dużego, lekko garbatego nosa.
    Zaśmiałem się, kręcąc głową. Spojrzałem na mój nadgarstek, na którym wciąż miałem rzemyk z zawieszonym ankh. Jak bardzo samotny czuł się Bertl? Czy po tym, jak go odrzuciłem, znienawidził mnie choć trochę? Czy jego uczucie do mnie osłabło? Czy radził sobie z tym wszystkim?
    Gdybym tylko był w stanie, chciałbym odwzajemnić jego miłość. Chciałbym sprawić, że mimo decyzji, jaką podjąłem, nie czułby ciężaru odrzucenia.
    Ale nawet jeśli kochałbym ich obu – a gdyby się tak zastanowić, w pewnym sensie tak właśnie było – nie mógłbym z obojgiem być. W pewnym sensie było to przekleństwo. Ponieważ bez względu na moje dobre chęci uszczęśliwiałem jednego kosztem cierpienia drugiego.
    Chyba nigdy tego nie zrozumiem. Nie zrozumiem, jak mogły kochać mnie aż dwie osoby, skoro niczym sobie na to nie zasłużyłem. Jakim cudem w jednym miejscu poznałem dwóch mężczyzn, którzy darzyli mnie tak wielkim uczuciem.
    Tu, na tym świecie. Świecie wojen i okrucieństwa, świecie gwałtów i kradzieży, gdzie każdy twój krok może oznaczać wpadnięcie w pułapkę, każdy oddech może być ostatnim oddechem, każdy człowiek może być twoim mordercą.
    Nawet dziesięciolatek, którego ojciec znęcał się nad nim i matką. Dzieciak, który w końcu nie wytrzymał i...
    Zamknąłem oczy i potrząsnąłem głową, by wyrzucić z niej niepotrzebne myśli. Musiałem skupić się na moim nowym zadaniu – dotrzeć jak najszybciej do Krolvy i tam zdać raport miejscowym. Na pewno mają tam placówkę wojskową, która powiadomi porucznika Ehrmicha, że przeżyłem. Przyślą kogoś po mnie, albo sami dostarczą mnie pod drzwi bazy.
    Miałem nadzieję, że porucznik Hanji żyje... Przyłapałem się na myśli, że chciałbym, aby powitała mnie radośnie w bazie, nazywając „Janeczkiem” i wykrzykując, jak bardzo cieszy się, że będzie mogła przekazać dobre wieści kapitanowi Levi'owi i porucznikowi Churchowi, pod którego władzą byłem.
    No i oczywiście Marco.
    Na pewno ucieszy się, że jego chłopak jednak nie jest do końca ofermą i wyszedł cało z brutalnego starcia.
    Choć, oczywiście, zanim do tego dojdzie, najpierw musiałem dotrzeć do Krolvy.
    Nie byłem pewien, ile czasu zajęła mi mozolna wędrówka – z pewnością kilka długich godzin marszu. Ramię nadal pulsowało bólem, czasem miewałem również zawroty głowy, ale poza tym nic więcej mnie nie zatrzymywało. Minąłem już żar płonących stosów i teraz czułem na skórze chłód nocnego powietrza. Nie wiedziałem, która jest godzina, a nic nie wskazywało na to, by zaczął się już poranek.
    Na widok pierwszych budynków, skąpanych w zadziwiająco pięknie wyglądającym mroku, odetchnąłem z ulgą. Ruszyłem przed siebie, nieco się zataczając. Nogi wciąż bolały mnie po upadku z wysokości kilku metrów, żywiłem jednak nadzieję, że mieszkańcy pierwszego z brzegu domu będą chętni mi pomóc.
    Ledwie dotknąłem stopą kamiennego chodnika, kiedy dopadło mnie dziwne wrażenie, że coś jest nie tak. Objawiło się ono głuchym łomotem serca i tym dziwnym, charakterystycznym uczuciem w klatce piersiowej i pod obojczykiem.
    Przystanąłem w miejscu, wciąż ściskając ramię i przesuwając spojrzeniem po okolicznych budynkach. Nie było w nich nic dziwnego – proste, wykonane z kamienia i drewna, skromne i praktyczne. W żadnym nie świeciło się światło, ale to nie było wcale niepokojące, w końcu wciąż było za wcześnie, czy może raczej za późno, by się zbudzić.
    Mimo to czułem całym sobą, że coś jest mocno nie tak. Wcześniej, kiedy ruszaliśmy na front, nie zatrzymywaliśmy się w Krolvie. Otrzymaliśmy raport od przybyłego do Ehrmicha zwiadowcy, który poinformował nas, że wrogich wojsk nie zauważono. Dlatego właśnie lecieliśmy dalej, aż do Iariho. Ponieważ te zdążyli minąć wrogowie, zapewne stało już w ogniu, a więc miasto, do którego dotarłem, musiało być Krolvą – to zaś oznaczało, że udałem się w odpowiednim kierunku.
    Dlaczego więc instynkt podpowiadał mi, bym nie wchodził między te spokojnie wyglądające budynki? Dlaczego moje ciało opierało się przed postąpieniem kolejnych kroków?
    Co za głupie uczucie, pomyślałem. Przecież to Krolva. Przyjaciele. Wrogie wojska jeszcze tu nie dotarły, choć z całą pewnością miasto to będzie następne w kolejce, skoro zniszczyli Iariho.
    Właśnie!
    Ta myśl uderzyła mi do głowy niespodziewanie. Skoro mieszkańcy dowiedzieli się o nadchodzących wrogich siłach, z pewnością odeszli. To dlatego było tu tak nienaturalnie cicho, dlatego poczułem niepokój.
    Teraz jednak miałem nowy problem – skoro wszyscy się wynieśli, będę musiał udać się dalej, aż do dystryktu Ehrmich. A to z kolei oznaczało dalszą wędrówkę, być może trwającą cały nadchodzący dzień, albo i dwa.
    Spojrzałem z niechęcią na moje ramię.
    Może nawet trzy dni...
    Powinienem nastawić barek, ale sam nie potrafiłem tego zrobić. Nie dlatego, że się na tym nie znałem, ponieważ przeszkolono nas w pomocy medycznej, ale dlatego, że robienie to samemu sobie było po prostu trudne.
    Ruszyłem powoli między budynki, klnąc cicho pod nosem. W głowie miałem dziwne myśli, że jeśli szybko nie naprawię ramienia, kości zrosną mi się tak, że już zawsze będę miał zwichnięty i obolały barek.
    Uszedłem pół kilometra, może kilometr, kiedy moją uwagę zwrócił jakiś dźwięk. Coś jakby stąpnięcie buta i toczący się mały kamyk. Nastawiłem uszy, jednocześnie przylegając całym ciałem do ściany najbliższego budynku i rozglądając się w panice.
    Czyżby jacyś mieszkańcy zostali? Ale jeśli tak, to co robili o tak późnej porze?
    Oddychając najciszej, jak tylko potrafiłem, przesunąłem się powolutku do przodu, by wyjrzeć zza budynku, kiedy nagle poczułem na ustach czyjąś dłoń, a u szyi chłód stali.
–    Jeszcze jeden krok, a poderżnę ci gardło – rozległ się cichy warkot.
    Sapnąłem cicho przez nos, szerzej otwierając oczy i spoglądając w bok, w kierunku mężczyzny, który stał przede mną i przyciskał mi do szyi ostrze.
    To koniec. To koniec! Zaraz zginę, z poderżniętym gardłem, zabity przez... przez...
    Moje oczy otwarły się szerzej, podobnie jak oczy oprawcy, który stał przede mną. W jego spojrzeniu odbijało się moje własne zaskoczenie, jego usta rozchyliły się lekko w zdumieniu, tak samo jak i moje, kiedy tamten powoli opuścił dłoń.
–    Jean...?- wyszeptał cicho.
    Przełknąłem ciężko ślinę, patrząc na niego w zupełnym szoku. W końcu zdołałem z siebie wydusić, równie cicho, jak on poprzednio:
–    Eren...


5 komentarzy:

  1. Wow, co tu się zadziało?! Jestem pod wrażeniem i jednocześnie podsyciłaś moją ciekawość, nie powiem ^^
    Oprócz tego, że nie pisze się "barek" a bark to nic nie zauważyłam ;)
    Do następnego...

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mi się podoba ta historia. Bo mimo, że nadal jesteśmy na gruncie związków męsko-męskich, to w tej opowieści jest na dalszym planie o wiele bardziej niż w innych Twoich dziełach i chyba między innymi przez to tak przyjemnie mi się "poznaję" to co tutaj piszesz. Żeby to dobrze wyłożyć, zazwyczaj twe historie swój szkielet opierają na uczuciu i wzajemnych relacjach bohaterów i w gruncie rzeczy wokół tego oscylują, a świat przedstawiony to drugorzędna sprawa, która jest swego rodzaju uatrakcyjniaczem. Tutaj jest inaczej. Wojna nie jest przysłaniana, a wątek miłosny czasami prawie wcale się nie pojawia, co jest bardzo fajne dla mnie. W sensie ciekawie się poznaję Twoją twórczość, gdy nie idzie torem relacji miłosnych. Nie wiem, czy to dobrze wytłumaczyłam, w każdym razie bardzo przyjemnie mi się to czyta. Jest świetne, no i po prostu jakoś nabieram chrapki na rzeczy z pod Twojej ręki odchodzące od perypetii miłosnych. Tak więc mam nadzieję, że kochana wena nie opuści Cię w najbliższym czasie, jeżeli chodzi o MU!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie masz pojęcia jak ogromnie się cieszę, że ta historia przypadła Ci do gustu! :) Chyba nie ma ona zbyt dużo fanów, a już na pewno takich, którzy przede wszystkim śledzą czystą fabułę, a nie wątki dodatkowe! c: Cieszę się, że wychodzi mi to na tyle dobrze, że ktoś zwraca na to uwagę! :D
      Dziękuję ogromnie! ♥

      Usuń
  3. Siema witam.Zajmuję starą miejscówe.Zdałam sobie sprawę, że bardzo tęskniłam za Janeczkiem.Wiesz kwestia rozkręcenia się i później z górki.Filozof modeXD Jean może przegrał bitwę, ale nie przegrał wojny z samym sobą.Chwilę zwątpienia były(no ciekawe dlaczegoxd on tylko mógł umrzeć), ale chłopak sobie radzi-no cudowny i silny.Zazdro Marco, bądź dumny w następnych rozdziałach, w ogóle bądź.Jak dotarł do Krolvie musiał nastawić sobie bark.lecę dalej ;D lecę, bo chcę

    OdpowiedzUsuń

Łączna liczba wyświetleń