[MU] Rozdział dziewiętnasty
Marco zabrał mnie na pierwszą w moim życiu...
Tortillę.
Szczerze mówiąc nie wiedziałem, jak w ogóle powinienem zachować się w restauracji. Choć może „restauracja” to zbyt eleganckie słowo – w rzeczywistości miejsce, do którego zaprowadził mnie mój instruktor było zwykłą, przytulną knajpką. Prócz nas przy nieco wynędzniałych drewnianych stolikach siedziało raptem trzech innych klientów, każdy otyły i każdy wsuwający wielką ilość fast-foodów.
Tortilla nie była duża, ale za to smakowała wybornie. Co prawda przypuszczałem, że i tak jej składniki nie były dobierane ze starannością, a przede wszystkim raczej oszczędnie ją nimi wypełniono, ale z racji tego, że była wojna, byłem w stanie jakoś przeżyć ten fakt.
I tak smakowała miliardy razy lepiej niż wojskowe posiłki.
Oczywiście, nie omieszkałem wyrazić mojej wdzięczności Marco – zrobiłem to między jednym zachłannym kęsem a drugim – lecz nie spotkałem się z równie entuzjastyczną odpowiedzią. Podporucznik uśmiechnął się do mnie, jak to miał w zwyczaju, trochę jak ojciec do swojego syna, ale poza tym nic nie powiedział. Mało tego, mężczyzna wydawał się być nieco przygaszony. Powoli żuł swój posiłek, wzrok kierując albo w blat naszego stolika, albo gdzieś na bok, w kierunku sali.
Nie czułem się z tym komfortowo. Właściwie to było mi cholernie źle, bo miałem wrażenie, że chodziło o Bertholdta. Sam nie wiedziałem, dlaczego Marco miałby się przejmować moim przyjacielem, ale to uczucie nie opuszczało mnie aż do momentu, w którym skończyłem jeść i, przetarłszy usta wierzchem dłoni, gapiłem się przez okno, czekając aż Bodt również dokończy swoją tortillę.
– Przy następnej okazji też cię tutaj zabiorę – odezwał się nagle Marco, wyraźnie speszony. Przetarł dłonią kark, drugą zgniatając serwetkę, w której wcześniej trzymał jedzenie.- Ale zamówimy coś innego. Może kebaba, albo hamburgera?
– No... jasne – zająknąłem się, spinając nieco. Podporucznik chyba próbował przywrócić między nami dobrą atmosferę, nie chciałem zaprzepaścić ku temu szansy.- To co, zbieramy się? Jest już dość późno, a zdaję się, że jeszcze gdzieś chciałeś mnie zabrać.
– Ano, racja.- Bodt skinął głową, po czym podniósł się z miejsca, ściągając z oparcia kurtkę i zakładając ją. Poszedłem więc w jego ślady. Uprzątnęliśmy naprędce stół, śmieci wyrzucając do kosza w kącie, a następnie wyszliśmy na zewnątrz.
Nastał już późny wieczór, dochodziła godzina dwudziesta pierwsza, niebo zdobił więc księżyc. Jego blade oblicze wisiało nad nami, kiedy kierowaliśmy się do samochodu pozostawionego pod sklepem artystycznym. Świat zapomniał już, że nie tak dawno promienie ocieplały miasto – panował ziąb, a chmury zbierające się nieopodal zwiastowały nadchodzący przymrozek.
– Jutro mam przyjść normalnie do hali, prawda?- zapytałem, kiedy wsiedliśmy do auta i zapięliśmy pasy.
– Tak.- Marco skinął głową, rozmasowując sobie nogę. Przełknąłem ślinę, zastanawiając się, czy powinienem zaproponować zmianę miejsc. Podporucznik jednak dostrzegł moje zmartwienie i uśmiechnął się, tym razem dokładnie tak, jak zawsze to robił.- Spokojnie, Jean, po prostu czuję w kościach, że zbliża się mróz.
– Po tak gorącej i pysznej kolacji wszystko wydaje się jakieś zimniejsze – mruknąłem, uśmiechając się słabo. Nie miałem ochoty na żarty, ale i tak próbowałem rozładować napięcie między nami.
Może tak naprawdę tylko mi się wydawało, że coś jest nie tak. Może to był tylko wymysł mojej wyobraźni, w końcu nie widziałem żadnej możliwości, żadnego powodu, nie miałem żadnego argumentu przemawiającego za tym, że Marco ma do mnie żal o coś, co związane było z Bertholdtem.
Byliśmy tylko przyjaciółmi, a ja kupiłem tylko jedną głupią kredkę, żeby wykonać jeden głupi rysunek w podziękowaniu za prezent od niego. To, że nie znałem symboliki białego gołębia, nie mogło rozzłościć ani zasmucić Marco.
O co więc chodziło?
Normalnie nie zawracałbym sobie głowy, jednak w tej sytuacji powoli zaczynałem gotować się w sobie ze złości, tak bardzo irytowało mnie to uczucie.
– To się stało w marcu tego roku – odezwał się niespodziewanie podporucznik. Spojrzałem na niego pytająco. Ponieważ ruszyliśmy już przez miasto, zerknął tylko na mnie z lekkim uśmiechem, od razu wracając spojrzeniem do drogi przed nami.- Mój wypadek.
– Och – bąknąłem, rumieniąc się nieznacznie.
Ja i Marco staliśmy się przyjaciółmi, i choć widział niemal wszystkie moje rysunki, jak do tej pory nigdy nie zapytałem go o oto, w jaki sposób uległ wypadkowi, przez który nie może już pilotować samolotu. Nawet jeśli taka była nasza niepisana umowa, nie miałem serca, by zmuszać go do poruszania tak delikatnego tematu.
– Wyruszyłem na misję z nowymi rekrutami – ciągnął dalej.- To był nagły przypadek, zostałem wezwany w środku nocy przez Farlana. Generał Smith i kapitan Levi wyruszyli na misję tydzień wcześniej, nie mogli wiedzieć o tym, że na nasze tereny przedostali się wrogowie. To nie był duży oddział, bo liczył sobie jakieś trzy tysiące piechoty, ale zakradł się niepostrzeżenie i późno ich wykryto. Kiedy nasi ich zaatakowali, wysłali sygnał o pomoc, wówczas nadleciały posiłki, około trzydziestu samolotów. Nasze Siły Powietrzne były akurat w kryzysowej sytuacji, większość dobrych żołnierzy wyruszyła na własne misje, porządku miał dopilnować Farlan. Ale byliśmy zmuszeni podjąć dość drastyczną decyzję. Do dyspozycji mieliśmy tylko dziesięć samolotów, jednego porucznika, jednego podporucznika, dwóch sierżantów i samych szeregowych. Postaraliśmy się wyznaczyć tych obiecujących, którzy mieli jakieś szanse na przeżycie.
Marco zamilkł na chwilę, jego wzrok stał się jakby nieobecny, choć widziałem, że cały czas przesuwa się po drodze. Jego grdyka poruszyła się, kiedy ciężko przełykał ślinę.
– Wyruszyliśmy za dnia, popołudniem. Pilotowałem wtedy Mokkę, bo Bianca wymagała naprawy. Szybko zjawiliśmy się na miejscu, musieliśmy zestrzelić wrogie samoloty i jednocześnie pilnować, by to nas nie zdjęli. Szło nam całkiem dobrze...- Marco zawiesił na moment głos.- Ale bądź co bądź, towarzyszyli nam niedoświadczeni żołnierze. Pewnie sądziłeś, że do wypadku doszło przez wroga, ale niestety było inaczej. Jeden z naszych szeregowych nie zapanował nad swoim samolotem i uderzył w mój. Złamał prawe skrzydło Mokki, zacząłem spadać. Katapultowałem się, ale sprzęt był uszkodzony i spadochron rozwinął się za późno. Uderzyłem mocno o ziemię, a w prawą nogę wbiła mi się gałąź drzewa. To ona uszkodziła wiązadło.
– Ale tereny zajęli wrogowie – zauważyłem cicho, kiedy Marco umilkł.- Czy nie bałeś się, że piechota znajdzie cię i dobije?
– Oczywiście, że się bałem.- Bodt uśmiechnął się lekko.- Ale to wojna, Jean. Musiałem być gotowy na śmierć.
– Jak więc z tego wyszedłeś?- zapytałem szeptem, przełykając nerwowo ślinę.
Marco zacisnął nieznacznie dłonie na kierownicy.
– Przez tego głupka, Farlana – mruknął.- Wrócił po mnie, gdy tylko przybyły posiłki. Okazało się, że na zachodzie naszym udało się zbombardować wroga, a centrala połączyła się z generałem Smithem. Kiedy Farlan dowiedział się, że nadlatują, jako skończony idiota pozostawił wszystko im, tylko po to, by mnie znaleźć. Ale byłem na niego wściekły...- westchnął ciężko Marco, kręcąc głową.- Myślałem, że mu na miejscu łeb urwę.
– Kochał cię...- powiedziałem cicho.- Byłeś dla niego ważniejszy niż misja.
– W wojsku nic nie może być dla ciebie ważniejsze od misji – odparł stanowczo Marco.
– Mówisz tak, ale na jego miejscu też byś się wrócił.
Brak odpowiedzi z jego strony tylko potwierdził moje przypuszczenia.
– Dlaczego się rozstaliście?- zapytałem.- Taka miłość zdarza się chyba raz na setki lat, zwłaszcza, że... no wiesz...
– Jesteśmy gejami?- dokończył z uśmiechem Marco.- Rozstaliśmy się dwa miesiące później. Właściwie to ja z nim zerwałem. Dowiedziałem się, że od ponad pół roku zdradzał mnie z kapitanem.
– Co?- wyjąkałem, patrząc na niego w oniemieniu.- To... jakim cudem...? Ale przecież on...!
– To trochę skomplikowane – westchnął Bodt, skręcając w jakąś leśną drogę.- Sam tak naprawdę nie wiem, dlaczego to się stało. Między nami zawsze było tak samo, wydawało mi się, że jest ze mną szczęśliwy. Nigdy nie dał po sobie poznać, że jest inaczej. Oskarżałem go nawet, że uratował mnie tylko ze względu na wyrzuty sumienia... Że nigdy mnie tak naprawdę nie kochał. Przez długi czas nie odzywałem się do niego, potem zaczęło mi trochę przechodzić, ale nadal traktuję go raczej oschle.
– Bo ciągle go kochasz...?
– Sam nie wiem.- Marco wzruszył ramionami.- To znaczy... Jest dla mnie ważny i martwię się o niego, kiedy wyrusza na misję, ale... Wydaje mi się, że przez to, iż zamknąłem się przed nim w ciągu tych ostatnich miesięcy, moje uczucia osłabły. Być może nadal w niewielkim stopniu go kocham, ale to przypomina już bardziej rodzinną miłość. W każdym razie.- Marco odchrząknął i uśmiechnął się już nieco weselej, zatrzymując samochód.- Nie mogłem zająć myśli moją pasją, ale znalazłem miejsce, które do pewnego stopnia mi ją zastępowało.- To powiedziawszy, Marco skinął głową przed siebie.
Dopiero wtedy odwróciłem od niego głowę i z zaskoczenia aż lekko podskoczyłem na fotelu.
Znajdowaliśmy się pośrodku lasu, na pozbawionej trawy polanie, przed którą rozciągało się urwisko, a tuż za nim – wspaniały widok na miasto i oddalone tereny wojskowe. Zgadywałem, że znajdowaliśmy się dość wysoko, ponieważ światło z wieży kontrolnej przypominało słabo świecącą gwiazdę. Jednak to nie to dawało największy efekt.
Tuż nad nami rozciągało się ciemne niebo usiane miliardami gwiazd, które w tym miejscu zdawały się być znacznie bliżej, niż kiedy patrzyłem na nie z okna baraku, w którym mieszkałem. Zupełnie, jakbyśmy znaleźli się kilka poziomów firmamentu wyżej, tuż pod tymi złotymi punkcikami. Co lepsze, nie były one porozrzucane pojedynczo, a tkwiły niemal jedna obok drugiej, tworząc coś, co z tego punktu wyglądało jak ścieżka.
Ścieżka na niebie.
– To...- Pokręciłem głową, nie mogąc się skupić na tyle, by znaleźć odpowiednie słowa.
– Piękne, prawda?- zapytał cicho Marco.
– Nigdy nie sądziłem, że niebo może wyglądać piękniej, niż kiedy patrzy się na nie z okna samolotu – mruknąłem z powagą.- Kiedy leciałem Biancą widok był nieziemski, zupełnie jakbym znalazł się tuż pod nimi. Tutaj... wow... Efekt jest jeszcze lepszy! Jak znalazłeś to miejsce? Często tu przyjeżdżasz?
– Tylko kiedy muszę wyjechać do miasta – odparł, wzruszywszy lekko ramionami.- A znalazłem je zupełnie przypadkiem.
– Więc przyjeżdżałeś tutaj po wypadku?- zapytałem, wychylając się i opierając o deskę rozdzielczą, by móc dokładniej przyjrzeć się niebu.
– Tak. Ten widok przypominał mi chwile, kiedy pilotowałem samolot. Nigdy nie zastąpił mi tamtych odczuć, ale dobrze sprawdzał się, gdy chciałem pobyć sam na sam z własnymi myślami.
– Nigdy nie przyprowadziłeś tu Farlana?- spytałem łagodnie.
– Jego przede wszystkim tu nie chciałem, to zbyt osobiste miejsce.
– Więc co ja tu robię?- kolejne słowa wypowiedziałem cicho, nieco ostrożnie. Fakt, że Marco pokazał mi coś, co do tej pory było tylko i wyłącznie jego, trochę mnie poruszał. Czekając na jego odpowiedź, z bijącym mocno sercem wpatrywałem się w jego spokojne oblicze, zwrócone w kierunku urwiska.
– Dobre pytanie – zaśmiał się w końcu lekko, przymykając oczy.- Może to przez to, iż obaj dzielimy wspólną pasję i pomyślałem, że ucieszysz się, jeśli pokażę ci to miejsce. W końcu, jak sam już słusznie zauważyłeś, przedstawia widok dorównujący temu, który prezentuje się przed tobą w czasie lotu. A może zrobiłem to, bo... po prostu chce dzielić z tobą to miejsce. Przesiadywanie tutaj zawsze mi pomagało, ale sprawiało też, że nasilało się we mnie uczucie samotności, szczególnie po zerwaniu z Farlanem. Widzisz, Jean, prawda jest taka, że...- Marco spuścił wzrok na swoje dłonie, rumieniąc się.- Bardzo cię po...lubiłem. Do tej pory nigdy nie miałem ucznia, a kiedy zjawiłeś się w hali, od razu pomyślałem, że to będzie ciekawe urozmaicenie mojego spokojnego życia. Żywiłem nadzieję, że wniesiesz do niego nieco koloru, że przestanę myśleć tylko o tym, co utraciłem. Szybko się do ciebie przywiązałem... to więc całkiem normalne, że się o ciebie martwię. Od teraz będziesz wyruszał na misje, a ja nigdy nie będę mógł ci towarzyszyć. Staram się nie myśleć o tym, że pewnego dnia możesz do mnie nie wrócić, ale... pomysł o przyprowadzeniu cię tutaj był silniejszy. Bo jeśli kiedyś rzeczywiście znów zostanę sam, to przynajmniej będę miał świadomość, że ty również postawiłeś tutaj swoją stopę. Wydaje mi się, że nie będę wówczas czuł się taki samotny.
Nie miałem pojęcia, jak powinienem zareagować na te słowa. Wzruszyć się? Uśmiechnąć? Czy może zezłościć, ponieważ Marco swoimi obawami poniekąd wyraził brak wiary w moje umiejętności. To akurat jednak było zupełnie zrozumiałe, bo przecież w gruncie rzeczy brakowało mi doświadczenia, a na wojnie zginąć może każdy, nieważne jak wspaniały i dzielny żołnierz.
Ale to, co powiedział mój mentor było nie tylko zwykłą troską o ucznia. Miałem wrażenie, że w pewnym sensie opisał właśnie wszystkie uczucia, które do mnie żywił. Wydawało mi się, że jeszcze nigdy nie doświadczyłem z jego strony takiej życzliwości.
Gdybym miał odwagę, pewnie bym go pocałował. Przeszło mi to nawet przez myśl, w końcu znajdowaliśmy się w odosobnionym miejscu, on powiedział wiele zawstydzających rzeczy, a atmosfera stała się nawet całkiem romantyczna.
Ale nie miałem tej odwagi.
Zamiast tego więc zacząłem bez słowa odpinać pas bezpieczeństwa.
– Ech? C-co robisz, Jean?- Bodt spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
– Jak to co?- mruknąłem z lekką złością, szarpiąc pasem i otwierając drzwi wozu.- Przecież jeszcze nie postawiłem tej stopy...
Powiedziawszy to, zsunąłem się z fotela i zeskoczyłem na ziemię, biorąc głęboki wdech. Zimne powietrze wypełniło moje płuca, przy okazji ostudzając nieco wnętrzności, które przed chwilą zdawały się płonąć. Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej, podchodząc bliżej urwiska i z zaciętą miną wpatrując się w tereny wojskowe.
Marco wkrótce stanął niedaleko mnie.
– Wiesz, Marco – zacząłem cicho, trochę niechętnie, lecz jednak zdecydowanie.- Kiedy byłem ulicznym szczurem, trzymałem się grupy innych dzieciaków, podobnych do mnie. Było nas razem sześcioro. Wszyscy mieliśmy przesrane dzieciństwo, dlatego poniekąd rozumieliśmy się i dogadywaliśmy. Ale prawdę mówiąc żadnego z nich nie lubiłem. Byli mi potrzebni, by odwrócić uwagę sprzedawców, których towar chciałem ukraść. Nienawidziłem dzielić się z nimi później moimi zdobyczami, często więc jadłem już w trakcie ucieczki, zostawiając im mniejszą część, którą i tak później dzieliliśmy po równo. Nigdy nie miałem o to wyrzutów sumienia, nawet jeśli wśród nas była dwójka zupełnie małych, wygłodniałych dzieci. Kiedy dowiedziałem się o zbliżającej się wojnie, z radością porzuciłem ich wszystkich i zaciągnąłem się do wojska. Nie obchodziło mnie, jak sobie poradzą, czy w ogóle przeżyją. Wolałem być sam, bo to wydawało mi się być łatwiejsze, mniej problematyczne: nie martwić się o kogoś i nie troszczyć, dbać tylko o siebie.- Westchnąłem cicho, spuszczając głowę i przecierając dłonią czoło.- Chciałbym ich teraz zobaczyć, wiesz? Przeprosić ich za to, że zawsze byłem wobec nich oschły i oszukiwałem ich w porcjowaniu jedzenia. Przeprosić za to, że interesowałem się tylko sobą, często żałując, że żadne z nich nie zostało złapane i zabite „dla przykładu”, przez co wciąż musiałem dzielić się z całą piątką. Wcześniej nigdy bym tak nie pomyślał – mruknąłem, odwracając się do Marco i spoglądając na niego ze słabym uśmiechem.- Uważałem, że samotność to najlepsza rzecz, na jaką mogłem sobie pozwolić w całym tym piekle. Że to jedyne szczęście, na jakie udało mi się zasłużyć. Dopiero przyjaźń z tobą uświadomiła mi, że wszystko to było tylko złudzeniem. Zwykłym tłumieniem w sobie człowieczeństwa, które istniało we mnie od zawsze, a które umyślnie wyłączyłem po tym, jak trafiłem na ulicę. Kiedy przyszedłem do wojska, by najeść się i wyspać, myślałem sobie „Jeśli zginę na misji, to trudno. Nikt nie będzie cierpiał i ja nie będę za nikim tęsknił, umierając”. Ale teraz uważam, że życie tylko dla siebie, to nie jest życie. Trzeba mieć kogoś, dla kogo chcemy się starać, do kogo chcemy wrócić i komu chcemy pokazać nasze człowieczeństwo: uczucia, emocje, myśli i gesty. Jeśli właśnie kimś takim dla ciebie jestem, to chcę, żebyś wiedział, że dla mnie ty również stałeś się tą osobą. I jeśli pewnego dnia zginę na misji, to chciałbym, żebyś za mną tęsknił. Ponieważ będziesz dowodem na to, że naprawdę żyłem.
Między nami zapadła cisza. Zimny wiatr owiewał nasze ciała, czułem wyraźnie jak próbuje wedrzeć się pod ubrania i wychłostać nagą skórę. Zapadła już noc, robiło się coraz zimniej. Księżyc spoglądał na nas surowo, jego blade oblicze od czasu do czasu znikało za sunącymi na wschód chmurami.
– To co, wracamy?- westchnąłem cicho, odwracając się do podporucznika, unikając jednak jego wzroku. Czułem się zażenowany tym, co powiedziałem. Miałem wrażenie, że zabrzmiałem zbyt wyniośle i filozoficznie, co zupełnie do mnie nie pasowało.
– Mhm, jasne.- Marco skinął głową, uśmiechając się łagodnie.
Znów westchnąłem, tym razem z subtelną nuty ulgi. Ruszyłem w kierunku drzwi po stronie pasażera, kiedy nagle poczułem, że podporucznik chwyta moje ramię i obraca mnie ku sobie. Obróciłem się ku niemu, zaskoczony, nie wiedząc co się dzieje. A potem poczułem jego ciepłe ramiona oplatające moją szyję oraz bijące w jego piersi serce, które zdawało się przypominać rytmem moje własne.
Silny, przyspieszony.
– Dziękuję, Jean – powiedział cicho Marco. Jego ciepły policzek dotykał mojego zmarzniętego ucha, przez co czułem, jak powoli zaczyna mnie szczypać.
– Aah... jasne – bąknąłem, niepewnie odwzajemniając uścisk.- I ja... dziękuję tobie, Marco.
– No, wracajmy – sapnął Bodt, szybko odsuwając się ode mnie i ruszając do samochodu.
Kiedy usiedliśmy na swoich miejscach, przez chwilę między nami znów zapanowała cisza. Czekałem, aż Marco odpali samochód, on zaś wpatrywał się w kierownicę, ściskając ze sobą złączone dłonie.
– No, to jedziemy – bąknął w końcu, przekręcając kluczyk w stacyjce.
– Tak, jedziemy.- Pokiwałem skrzętnie głową.
– Może następnym razem też mi pokażesz jakieś swoje ulubione miejsce?- zaproponował Marco, śmiejąc się nerwowo.- Na pewno w trakcie obozu wymykałeś się, żeby gdzieś pobyć sam, w końcu baraki tam mają sale, w których śpi po dwudziestu czy trzydziestu rekrutów... Albo może teraz też znalazłeś sobie jakieś miejsce do wyciszenia się, w końcu to fajna rzecz! M-może też masz tam ładny widok na gwiazdy...?
– Och, nie mam takiego miejsca, ale gwiazdy akurat mam na co dzień, w hali – zaśmiałem się, drapiąc nerwowo po głowie. A kiedy Marco spojrzał na mnie bez zrozumienia, marszcząc lekko brwi, wyjaśniłem:- No twoje piegi. Z powodzeniem przypominają gwiazdy.
Przez bardzo długą chwilę patrzyliśmy na siebie, nie odzywając się. Dopiero, kiedy twarz podporucznika zaczęła przybierać intensywnie czerwony kolor zrozumiałem, że palnąłem właśnie coś bardzo, ale to bardzo głupiego.
– Eee, to znaczy... j-ja chciałem powiedzieć...!
– Rany, zamknij się już, Jean!- jęknął Marco, odwracając ode mnie twarz i dość gwałtownie wycofując auto, by wrócić na drogę, którą tu przyjechaliśmy.
Posłusznie umilkłem, postanawiając nie odzywać się w ogóle, przynajmniej do chwili, w której obaj przestaniemy się tak idiotycznie rumienić i unikać nawzajem swojego wzroku. Marco co prawda mruczał coś pod nosem, ale nie miałem zamiaru prosić go o powtórzenie. Czułem się wystarczająco zażenowany, skrępowany i zawstydzony.
Na dzisiaj miałem dosyć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Jezu
OdpowiedzUsuń...
To było piękne i urocze af
Bardzo się cieszę c:
UsuńAle mi się ciepło zrobiło na serduchu *.*
OdpowiedzUsuńI chyba się zarumieniłam ,a bardzo rzadko mi się to zdarzaXD
To chyba dobrze xDD
UsuńCiśnie mi się na usta jedno:
OdpowiedzUsuńJean, ty pierdoło saska!xD
Takiej okazji nie wykorzystać, wycofać się zamiast po męsku pocałować xD
Rozdział cały na duży plus i znowu uzbrajam się w cierpliwość xD
Pozdrowionka i do następnego :*
PS A Mnu muszę przeczytać od początku, bo wstyd się przyznać, ale nigdy jakoś się za to opowiadanko nie mogłam wziąć ;)
Bardzo się cieszę, że się podoba! *-*
UsuńDo MnU zachęcam, zachęcam, choć początkowe rozdziały są takie no... nieprofesjonalne xD Wiesz, pisałam je szmat czasu temu xD
Również pozdrawiam cieplutko! ♥
Tak szczerze to ostatnie 8 rozdziałów komentowałam bez przeczytania. Tylko zostawiałam jakiś mega motywujący komentarz i leciałamwracać do rzeczywistości, bo nie było czasu odlatywać. Bezgranicznie wierzę w twoje możliwości. Teraz wszystko nadrobiłam i twierdzę, że... Tego twojego talentu to się nie da określić. Powodzenia w pisaniu i wydawaniu ( mam nadzieję) tego co piszesz. ~ Yuukifan
OdpowiedzUsuńNo wiesz co... :c To już lepiej, żebyś mi za miesiąc lub dwa napisała, a skomentowała przeczytawszy rozdział.
UsuńOj, Yuukifanie, Yuukifanie :c
Ale... niemniej bardzo mi miło xD