[MU] Rozdział osiemnasty


    Choć Marco zagroził mi, że pojedzie do miasta beze mnie, jeśli nie stawię się na czas w umówionym miejscu, to ja czekałem na niego przed halą numer siedem. Przebrałem się w lżejsze spodnie i luźną koszulkę, narzuciłem też kurtkę, nie zapominając jej – tego dnia było wyjątkowo ciepło, jak na listopad. Słońce świeciło wysoko na bezchmurnym niebie, jedynie chłodny, momentami odrobinę mroźny wiatr przypominał o panującej porze roku.
    Podporucznik zjawił się dwadzieścia minut po czasie. Nie od razu go zauważyłem, ponieważ przyjechał samochodem, typową dla wojska terenówką o czarnym kolorze. Wcześniej patrzyłem na nią raczej bez zainteresowania, dopiero kiedy zatrzymała się tuż przede mną, dostrzegłem siedzącego za kierownicą Marco, który skinął na mnie głową, uśmiechając się promiennie.
    Na ten widok poczułem dziwne uczucie w brzuchu, wyczułem w dodatku, że zbliża się niebezpieczeństwo zaistnienia rumieńców na moich policzkach, toteż odwróciłem twarz od mojego instruktora, wzdychając z frustracją i fukając na niego:
–    Rozumiem, że za to spóźnienie zostajecie tutaj, a ja jadę bez was, podporuczniku Bodt?
–    Ech?- Marco wyraźnie osłupiał. Przez chwilę obawiałem się, iż nieco się zapędziłem i powinienem przeprosić, jednak mężczyzna roześmiał się lekko, rozbawiony.- Przepraszam, Jean! Załatwienie dla ciebie przepustki zajęło mi trochę więcej czasu niż sądziłem, a po drodze natknąłem się jeszcze na Farlana. Wsia-...
–    Właśnie!- przerwałem mu, patrząc na niego z niepokojem.- Z porucznikiem wszystko dobrze? Wrócił cały? Nic mu nie jest?
–    N-nie, Jean...- odparł niepewnie Marco, wyraźnie zaskoczony moim nagłym wybuchem. Nie zwracałem jednak na to uwagi, tylko odetchnąłem z ulgą. Poczułem, jakby ciężki kamień tkwiący na moim sercu i uciskający je, rozkruszył się teraz i opadł.- To miłe, że się tak o niego martwiłeś, ale Farlan zawsze wie, co robi.
–    I kto to mówi – prychnąłem cicho, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Marco zmarszczył brwi, najwyraźniej nie dosłyszawszy moich słów, jednak nie poprosił, bym powtórzył:- Wsiadaj, Jean, ruszamy.
–    Ruszamy?- Teraz to ja spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Szybko jednak zreflektowałem się. To, co zamierzałem teraz powiedzieć, mogło go urazić, wobec czego starałem się odpowiednio dobierać słowa:- Nie... nie zamieniamy się...?
–    Oszalałeś?- Marco spojrzał na mnie wielkimi oczami, niemal przytulając do siebie kierownicę.- Oddałem ci Biancę, a teraz mam oddać Erazmę?!
–    Erazmę?- bąknąłem, unosząc sceptycznie brwi.- Więc to nie tylko samoloty, ale i samochody...?
–    No cóż, nie są moją pasją, tak jak samoloty, ale to też wierne maszyny, o których wiem to i owo.- Bodt wzruszył ramionami, nadymając lekko policzki.- Jak ci się nie podoba, że nie będziesz prowadził, to możesz zostać!
–    Nie, nie, ja tylko...- zawahałem się, lecz w porę przypomniałem sobie o tym, czego chciałem uniknąć. Pokręciłem więc jedynie głową i obszedłem wkoło samochód, otwierając drzwi po stronie pasażera. Wskoczyłem na fotel, siadając wygodnie, jednak Marco patrzył na mnie przymrużonymi oczami, nie ruszając się.
    Westchnąłem cierpiętniczo, wywracając oczami i zapinając pas. Mój mentor uśmiechnął się z zadowoleniem i ruszył naprzód.
–    A tak poważnie, Jean, to nie masz się o co martwić – powiedział po chwili, kiedy ruszył szerokim pasem w kierunku wyjazdu z terenów wojskowych.- Nie jedziemy przecież z prędkością dziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, tylko marnych siedemdziesięciu i w dodatku po podłożu. Nawet jeśli dostanę skurczu, to ten przycisk tutaj uruchomi autopilota.- Marco wskazał granatowy przycisk nieopodal stacyjki.- Bez obaw więc, jesteś ze mną bezpieczny.
–    To nie tak, że się o siebie martwię – westchnąłem, zażenowany, rumieniąc się lekko.
–    Nie chciałeś mnie urazić, prawda?- Marco przejrzał mnie na wylot. Na jego twarzy widniał jednak sympatyczny uśmiech, wobec czego doszedłem do wniosku, że nie jest na mnie zły.- To miłe z twojej strony, nie musisz się tym przejmować.
–    Nie masz już przypadkiem dość takiego zachowania ze strony innych?- mruknąłem.
–    Czasami – przyznał, skinąwszy głową, a potem uśmiechnął się szerzej.- Ale nie z twojej, Jean.
    Poczułem, że moja twarz niemal płonie ze wstydu. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób powinienem odebrać te słowa, a zabrzmiały w pewnym sensie prawie romantycznie. Odwróciłem szybko głowę w kierunku okna po mojej stronie, kątem oka dostrzegając, że chyba nawet Marco poczuł zażenowanie, bo również oblał się rumieńcem i odchrząknął nerwowo.
–    To dokąd jedziemy?- postanowiłem zmienić temat, by zająć myśli czymś innym.
–    Na dobry początek zajmiemy się zakupami, bo zależy mi, żeby dostać wszystko, czego potrzebuję dla Josephine – odparł Marco.- Potem poszukamy jakiegoś sklepu dla artystów, następnie pójdziemy coś zjeść, a na koniec pokażę ci coś ładnego.
    Patrzyłem na niego nieco niepewnie, zastanawiając się, czy nie będzie to przypadkiem jakiś widok na panoramę miasta. Pośrodku lasu, na jakiejś wysokości, z otwartym naturalnym „balkonem”, skąd wszystko będzie widać gołym okiem.
    Takie rzeczy były przeznaczone głównie dla par.
    Miałem nadzieję, że – gdziekolwiek jedziemy – Marco pomyślał o tym, że w pewnych sytuacjach obaj możemy czuć się niekomfortowo.
    Zwłaszcza po wczoraj.
–    Przygotuj swój identyfikator, Jean – poinstruował Marco, kiedy zbliżaliśmy się do potężnych bram oddzielających tereny wojskowe od miasta.
    Posłuchałem polecenia i sięgnąłem po swój identyfikator. Przed nami aż roiło się od wojskowych, odzianych w brązowo-białe mundury i uzbrojonych po zęby. W przeciwieństwie do naszego znaku skrzydeł – czyli charakterystycznego znaku Sił Powietrznych – ci posiadali na plecach ozdobną różę.
    Marco podjechał do stojących przy niedużym budynku mężczyzn. Było ich trzech: każdy wpatrywał się w nadjeżdżający samochód, wyraźnie gotowi wszcząć alarm, gdyby coś wydało im się podejrzane.
–    Cześć, Hugo – przywitał się Marco, otwarłszy drzwi. Wysiadł z samochodu, podając rękę niewysokiemu mężczyźnie o gniewnie zmarszczonym czole, który zerkał uważnie do samochodu. Przywitał się jednak z podporucznikiem, skinąwszy mu głową.
–    Dokąd się wybieracie?- zapytał zdawkowym tonem.
–    Jedziemy po parę rzeczy do jednego z moich samolotów – wyjaśnił Marco, otwierając tylne drzwi, by mężczyzna mógł zajrzeć do wnętrza.
–    A to kto?- Hugo skinął na mnie głową, od razu jednak wracając do przeglądania bagażnika.
–    Jean Kirstein, mój podopieczny. Jean, pokaż Ianowi swój identyfikator.
    Drgnąłem nerwowo, bo nie zauważyłem nawet mężczyzny, który podszedł do mnie i otworzył drzwi, skinąwszy na mnie głową. Wysiadłem więc z auta, podając mu przy okazji wizytówkę. Nie spojrzał na nią przelotnie, tylko dokładnie przeczytał wszystkie informacje, jakie w niej zawarto. Marco, który do nas podszedł, podał mu również kolejny świstek – będący przepustką dla mnie.
–    Oprzyj ręce o maskę i stań w rozkroku – rozkazał mi Ian.
    Nie oponowałem. Spełniłem polecenie, czekając, aż blondwłosy mężczyzna oklepie mnie całego, sprawdzając po kieszeniach. Nie spodobało mi się tylko, że ścisnął moje krocze nieco za mocno. Wiedziałem, że w ten sposób sprawdzają, czy aby przypadkiem nie ukrywam czegoś w bieliźnie, ale ten tutaj mógłby być nieco delikatniejszy...
    Kiedy również Bodt został przeszukany, pozwolono nam wyjechać. Bramy otwierały się powoli, więc jeszcze przez jakąś minutę siedzieliśmy w milczeniu, mając po obu stronach żołnierzy, którzy wyraźnie się nam przyglądali. Marco wydawał się być rozluźniony, więc i ja próbowałem, choć naprawdę było ciężko.
–    Wiem, że to niezbyt przyjemne, ale taka jest ich praca – powiedział podporucznik, kiedy w końcu opuściliśmy tereny wojskowe i ruszyliśmy pustą drogą w kierunku oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów miasta. Marco najwyraźniej usłyszał moje pełne ulgi westchnienie.
–    Czułem się jak jakiś złodziej – mruknąłem.- Albo terrorysta. A przecież dopiero co wróciłem z misji, na którą ruszyłem będąc gotowym, by oddać życie dla nich.
–    Oddział stacjonarny nauczono, by w każdym, nawet w sobie nawzajem, widzieli potencjalnego wroga – wyjaśnił mój mentor.- Nieważne, czy mają do czynienia z szesnastolatkiem, który dopiero co zaciągnął się do wojska, kobietą w ciąży, która przyszła z wizytą do męża, czy choćby samego generała dywizji – sprawdzają każdego, bez wyjątku.
–    No cóż, rozumiem, że to potrzebne.- Wzruszyłem ramionami, chcąc uciąć temat.- To co dokładnie potrzebujesz dla Josephine?
–    Szybki do panelu i nowy wolant, żarówki oraz parę zapasowych dźwigni, bo jedna w Josephine się ułamała. No i przy okazji zobaczę, co tam mają ciekawego, może coś mi się spodoba...
–    Dostajesz na to pieniądze?- zapytałem, patrząc na niego sceptycznie.- Bo chyba nie kupujesz tego ze swoich? Rozumiem, że twoje samoloty to twoja pasja i miłość, ale jeśli tak je rozpieszczasz, to pewnie nieźle naruszasz budżet Sił Powietrznych...
–    Z-za ich pieniądze kupuję tylko niezbędne rzeczy!- oburzył się Marco, rumieniąc delikatnie.- Oczywiście, że inne kupuję ze swoich oszczędności, w końcu na co mam tracić moją wypłatę? Poza tym... nie nazywaj tego „rozpieszczaniem”! Wcale nie rozpieszczam moich samolotów, po prostu...- Bodt umilkł na moment, szukając właściwego słowa.- No, staram się, żeby nie tylko dobrze służyły wojsku, ale też schludnie wyglądały! Kiedy skończy się wojna, zaczną publikować ich zdjęcia w podręcznikach! Kto to widział, żeby wojsko latało jakimiś zakurzonymi, jednolitymi samolotami?
–    Oczywiście, masz rację – powiedziałem, odwracając wzrok od Marco, by nie mógł dostrzec szerokiego i nieco złośliwego uśmiechu na mojej twarzy.
–    Jean!- jęknął z wyrzutem Marco.- Nie śmiej się, mówię poważnie!
–    Przecież nic nie mówię!- roześmiałem się.
–    Ale głośno myślisz!
–    Ach, tak? To o czym myślę, może mi powiesz?- Spojrzałem na niego wyzywająco.
–    Nie igraj z ogniem, Jean, bo zaraz wysadzę cię na tym pustkowiu!- burknął Marco, zarumieniony.
    Uniosłem ręce w obronnym geście, nie odzywając się więcej. Mimo wszystko nie chciałem bardziej go denerwować, a widać było, że jego nadopiekuńczość względem ukochanych samolotów należała do drażliwych tematów.
    Na miejsce zajechaliśmy po niecałej godzinie. Nie wiedziałem czego się spodziewać po „sklepie z częściami do samolotów”, jednak okazało się, że nie było to nic przesadnie wielkiego. Umiejscowiony na obrzeżach miasta budynek przypominał jedną z naszych hal, choć był nieco większy i wypełniony regałami, koszami i stojakami, gdzie wszędzie pełno było narzędzi i części samolotowych. Paru pracowników w granatowych kombinezonach skinęło nam na powitanie, jednak żaden nie zwracał na nas szczególnej uwagi, kiedy ruszyliśmy wzdłuż jednego z regałów – Marco najwyraźniej wiedział doskonale, dokąd się udać, by znaleźć poszukiwane przez siebie elementy.
    Z niemałym, choć skrzętnie ukrywanym rozbawieniem przyglądałem się Marco, kiedy z płonącymi oczami przyglądał się wolantom i dźwigniom. W pewnym momencie, na widok eleganckiego kompletu fotelów dla pilotów w kremowym kolorze, zagryzł mocno wargę, marszcząc w zmartwieniu brwi.
    Och, tak. Cholernie chciał je kupić. Nawet mnie się podobały i byłem w stanie wyobrazić sobie, jak ładnie prezentowałyby się w Josephine, zamiast jej obecnych, szarych foteli. Jednak ledwie zerknąłem na cenę, a natychmiast uzmysłowiłem sobie, że chyba tylko na emeryturze, kiedy otrzymam spore wynagrodzenie, mógłbym pozwolić sobie na taki wydatek.
    Tego dnia przekonałem się na własnej skórze, że robienie zakupów z Marco to istna mordęga. Oczywiście, nie powiedziałem mu tego na głos, tym bardziej, że chyba sam zdawał sobie sprawę z tego, że jest stanowczo zbyt wybredny pod względem drobnych szczegółów. Zerkał na mnie czasem, uśmiechając się jakby przepraszająco i po raz setny przyglądając się dźwigniom, które różniły się od siebie tylko naklejką z liczbą – obie były białe, jednak w tej drugiej były dodatkowo wypukłe.
–    Jeśli będzie awaria, to zapalą się światła awaryjne, ale nie ma ich w pobliżu dźwigni – tłumaczył w zmartwieniu Marco.- Można je co prawda policzyć, ale jeśli tylko dotknie się naklejki, to poczuje się, jaka to cyfra, poza tym fajnie wyglądają... Och, ale są droższe, musiałbym wyłożyć ze swoich oszczędności... A tobie które się podobają, Jean?
    Właściwie o poradę pytał mnie praktycznie przy każdym zakupie, lecz każdy mój argument – o ile nie zgadzał się z jego upodobaniami – obalał własnymi. Dzięki temu bardzo szybko nauczyłem się, by po prostu przyznawać mu rację i wytykać walory produktów, na które zwracał szczególną uwagę.
    Nasze zakupy były niewielkie – wolant, dwie dźwignie, komplet stu małych żarówek, szyby do panelu, trochę cienkich zapasowych kabli oraz nowe przyciski.
    Nic wielkiego, a wyszliśmy po czterech godzinach.
–    Ten wolant mógłby mieć trochę wygodniejszy uchwyt, no ale niech już będzie – marudził Marco, kiedy wsiadaliśmy do samochodu. Po tak długim czasie spędzonym na staniu w miejscu, z ulgą powitałem miękki fotel.- No dobra, jedziemy teraz do miasta, żebyś mógł zrobić zakupy i przy okazji pójdziemy coś zjeść. Ja stawiam.
–    Nie masz wyjścia, tylko ty z nas dwóch zarabiasz – zauważyłem, uśmiechając się półgębkiem.
    Bodt również się uśmiechnął, nic nie odpowiadając. Ponownie ruszyliśmy w drogę.
    Tym razem podróż nie trwała tak długo, ponieważ halę z częściami do samolotów od centrum miasta dzieliło ledwie piętnaście minut drogi. Nie mając zbytnio co robić, przyglądałem się dłoniom Marco, które wprawnymi ruchami zmieniały biegi i obracały kierownicą.
    Widok ten był zaskakująco... przyjemny. Podporucznik skupiał się na drodze, jego czekoladowe oczy przeczesywały teren przed nami, by upewnić się, że nikt z miastowych nie rzuci się nagle pod koła samochodu. Choć spojrzenie miał tak spokojne i łagodne, to jednak było coś, co znacznie bardziej przykuwało moją uwagę.
    Piegi...
    Oczywiście, nie był to pierwszy raz, kiedy je zauważyłem, jednak teraz miałem okazję bezkarnie się im przyglądać. Marco był mężczyzną i ja również nim byłem, lecz z jakiegoś powodu usiane brązowymi plamkami policzki i nos wydawały mi się wręcz urocze.
    A trochę niżej znajdowały się usta... Pamiętałem ich miękkość, pamiętałem ich smak, ich dotyk... i jednocześnie zastanawiałem się, czy od wczoraj w jakiś sposób się zmieniły.
    Może są twardsze? A może chłodniejsze? Może nie smakują wcale tak, jak pamiętałem? Może smakują kawą, a może jakimiś owocami, a może jeszcze czymś innym?
    Przełknąłem ciężko ślinę, przyłapując się na głupkowatych myślach, i odwróciłem pospiesznie wzrok od twarzy Marco, patrząc teraz przed siebie. Co mnie naszło, do cholery? Czy pocałunek Bertholdta przełączył we mnie jakąś homo-dźwignię? Czy powinienem teraz pocałować jakąś kobietę, by w końcu przestać myśleć o Marco w taki sposób, w jaki chyba zaczynałem coraz częściej?
–    Coś mi się tak przyglądał? Mam coś na twarzy?- zapytał nieoczekiwanie mój instruktor, a ja poczułem, że znów zaczynam płonąć z zawstydzenia.
–    Fajnie prowadzisz – palnąłem bez namysłu.
    Marco słusznie rozśmiał się na te słowa.
–    Samolot pilotuję jeszcze lepiej!- pochwalił się.- No, co prawda pewnie musiałbym powtórzyć sobie to i owo, ale myślę, że podstawy pamiętam.
–    Czy istnieje szansa, że kiedyś znów będziesz mógł latać?- zapytałem cicho, chcąc odprowadzić go jak najdalej od ewentualnych podejrzeń co do tego, dlaczego przed chwilą tak się w niego wpatrywałem.
–    Hmm.- Marco uśmiechnął się nostalgicznie.- Raczej nie. Rehabilitacja nic mi nie dała, ćwiczenia również na niewiele się zdają. Właściwie to niektóre pogarszały tylko mój stan, więc musiałem z nich zrezygnować. Lekarz powiedział, że prawdopodobnie do końca życia będę utykał.
–    Ale nie zawsze utykasz – zauważyłem.- Może więc jest jakaś nadzieja...?
–    To zależy od pogody.- Marco wzruszył ramionami.- Od pogody, zmęczenia, albo innych niezależnych ode mnie czynników. Bywają dni, kiedy nie kuluję w ogóle, a bywają takie, kiedy chodzę o kulach.
–    Serio?- zdziwiłem się. Do tej pory nigdy nie widziałem Marco o kulach.
    Mój mentor skinął głową, parkując z boku, tuż pod jakimś sklepem, na witrynie którego dostrzec można było książki oraz zeszyty, a także komplet przyborów do pisania.
–    Szczególnie zimą – powiedział Bodt.- Jeszcze będziesz miał okazję się ze mnie wtedy pośmiać, Jean!
–    Nie mam zamiaru – odparłem z powagą, niemal urażony.
    Marco uśmiechnął się do mnie lekko, po czym otworzył drzwi i wyskoczył z auta. Poszedłem w jego ślady, obrzucając go niezadowolonym spojrzeniem. Nie komentowałem jednak jego słów, ponieważ zdawałem sobie sprawę z tego, że być może poruszyłem kolejny drażliwy temat.
    Weszliśmy do niewielkiego sklepiku – naprawdę wyjątkowo niewielkiego, ponieważ mieściło w sobie jedynie regały ustawione pod każdą ze ścian, stolik pośrodku oraz ladę. Na stoliku poukładane były książki, zapewne najnowszy nabytek właściciela, ponieważ wyglądały na względnie nowe. Pozostałe walały się po regałach, mieszając z przyborami do pisania oraz zeszytami, notatnikami, szkicownikami i blokami technicznymi, a także grubymi opakowaniami z kartkami do ksero, których było tu chyba najwięcej.
–    To czego dokładnie pan szuka, panie Artysto?- Marco uśmiechnął się do mnie sympatycznie.
–    Kredek – odparłem, odnalazłszy już niewielkie skupisko pudełek z kredkami, ustawione na regale za plecami starszego mężczyzny, który siedział za ladą.- I może szkicownik, jeśli mi starczy pieniędzy.
–    W razie co mogę ci trochę dołożyć – zaoferował się mój instruktor.
    Skinąłem tylko głową, gdyż wypatrzyłem sobie jedno z pudełek, na których widniał obrazek przedstawiający jego zawartość. Zmarszczyłem lekko brwi, wytężając wzrok. Był już wieczór, a w sklepie panował półmrok; nie było tu żadnego światła, prócz wpadających przez okna ostatnich promyków zachodzącego słońca.
    Moją uwagę przykuły najwyraźniej kredki bezdrzewne – jedne z tych, które lubiłem najbardziej. Wszystko rzecz jasna zależy od gustów, ale osobiście lubiłem nimi kolorować. Nie pozostawiały po sobie jednolitego, prostego koloru, a „szarpany”, dzięki czemu rysowanie, szczególnie pejzaży, stawało się nad wyraz przyjemne. Ich barwy były zwykle żywe, soczyste, i choć większość moich rysunków była wykonana tylko za pomocą węgla i jedynie cieniowana, to do kolorowania lubiłem używać właśnie kredek bezdrzewnych.
–    Czy można je przetestować?- zapytałem sprzedawcę, wskazując na pudełko, które sobie upatrzyłem.
    Mężczyzna spojrzał na mnie obojętnie, po czym podał mi kartkę oraz ów kredki, na powrót zasiadając na swym miejscu i wracając do gazety. Marco stanął obok mnie, patrząc ciekawsko na wybrane przeze mnie artykuły.
    Otwarłszy pudełko, nieco się zawiodłem. Spodziewałem się zobaczyć dwadzieścia cztery kredki, taka bowiem widniała informacja na opakowaniu, jednak wewnątrz znajdowało się ich jedynie osiem – biała, pomarańczowa, miętowa, brązowa, różowa, fiołkowa, kobaltowa i ceglasta. W dodatku wszystkie były różnej wielkości, wyraźnie używane.
    Cóż, panowała wojna, a kredek raczej nikt za bardzo nie potrzebował. Nic dziwnego, że nie dbano o ich wygląd w sprzedaży.
–    Może da się jakoś dobrać z innych kompletów?- zapytał Marco, kierując spojrzenie na regał. Pokręciłem tylko głową, wiedząc, że żadnych innych drzewnych kredek już tutaj nie znajdziemy.
–    W porządku, nie potrzebuję wszystkich – powiedziałem, a następnie zwróciłem się do właściciela:- Czy można kupować na sztuki?
–    Ta – burknął.- Ale będzie drożej.
–    Cóż, domyślam się – westchnąłem cicho, krzywiąc lekko.- Wezmę tylko białą, i do tego szkicownik.- Odwróciłem się, spoglądając w kierunku przeciwległego regału. Podszedłem tam i przejrzałem szkicowniki, ostatecznie wybierając najgrubszy i najładniejszy. Był też najdroższy, ale skoro nie udało mi się kupić więcej kredek, to mogłem sobie na taki pozwolić. Jeśli kiedyś nadarzy się kolejna okazja, by wyjechać z Marco do miasta, wówczas zaoszczędzone pieniądze przeznaczę na nieco więcej kredek. Moi „klienci” zwykle prosili właśnie o kolorowe rysunki, więc zwiększyłbym tym samym popyt na nie.
    Po zapłaceniu za moje drobne zakupy – do których Marco i tak musiał dopłacić parę groszy, bo nie udało mi się utargować niższej ceny za białą kredkę – zostawiliśmy wszystko w samochodzie i ruszyliśmy ulicą do jednej z restauracyjek, którą ponoć zwykł odwiedzać mój mentor. Obu nam już burczało w brzuchach, i to na tyle głośno, że spoglądaliśmy na siebie z rozbawieniem.
–    Dlaczego wybrałeś właśnie białą kredkę?- zagadnął Marco.- Nie przyda ci się jakiś bardziej... no nie wiem, „żywy” kolor?
–    To do gołębia – wyjaśniłem.
–    Rysujesz białego gołębia?
–    Tak.- Skinąłem głową.
–    Uhm, tak dla siebie, czy...?
–    Nie, dla Bertla – odparłem.
–    To znaczy dla Bertholdta, tak?- Bodt spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
–    No tak.- Skinąłem głową.- Chciałem mu dać coś w zamian za bransoletkę z ankh.- Uniosłem odruchowo dłoń, spoglądając na rzemyk z zawieszoną subtelną ozdóbką.- Na niczym szczególnym prócz rysowaniu się nie znam, więc poprosił mnie o białego gołębia.
–    Hmm, ach tak?- Marco raczej nie wydawał się być zainteresowany tematem. Przełknąłem lekko ślinę, mimochodem zastanawiając się, czy aby przypadkiem nie jest zazdrosny. Ale przecież nie tak dawno narysowałem mu jego samoloty, poza tym co jakiś czas dawałem mu moje szkice, które planowałem wyrzucić, bo jego zdaniem było to marnotrawstwo.- Coś was łączy, Jean?
–    C-co?!- Prawie zakrztusiłem się własną śliną, słysząc to nagłe pytanie. Spojrzałem z przerażeniem na Marco, myśląc gorączkowo, czy aby przypadkiem nikt nie doniósł mu o moim i Bertholdta pocałunku.
–    No wiesz, wczoraj...- Bodt zawahał się, rumieniąc delikatnie.- Ehm, biały gołąb to symbol miłości, więc tak sobie pomyślałem, że...
–    Miłości?- bąknąłem, patrząc na niego z osłupieniem.
–    Uhh, nie wiedziałeś?- Marco spojrzał na mnie niemal z wyrzutem.- Sądziłem, że skoro wiedziałeś, że ankh to symbol życia, to znasz się też na innych symbolach...
–    No co ty! To Bertl powiedział mi o symbolu życia... och – jęknąłem cicho, czując, że policzki zaczynają mnie intensywnie piec.
    Biały gołąb symbolem miłości? Gdyby nie pocałunek i wyznanie Bertholdta, byłbym gotów uznać to za czysty przypadek, ale mając na uwagę ostatnie wydarzenia...
    Uczucie Hoovera było chyba bardzo poważne.
–    Więc nie wiedziałeś?- zapytał cicho Marco, wcisnąwszy ręce do kieszeni swojej kurtki.- Wiesz, to tylko symbol, równie dobrze Bertholdt może po prostu lubić białe gołębie, w końcu to piękne ptaki, no i niektórzy uważają je również za symbol nadziei...
–    To na pewno to drugie – przerwałem mu, kiwając głową.- Daj spokój, dlaczego to miałoby oznaczać, że ktoś się we mnie zakochał, zwłaszcza chłopak? To przecież niemożliwe!
    Marco przez chwilę patrzył na mnie, nie odzywając się, a potem uśmiechnął słabo i skinął głową w kierunku restauracji.
–    Chodźmy już, zanim głód wyżre nam żołądki – zasugerował.
    Pokiwałem chętnie głową, udając się pospiesznie za nim. Przełknąłem nerwowo ślinę, z jakiegoś powodu odruchowo odwracając głowę w kierunku, z którego nadjechaliśmy.
    Czułem w kościach, że w najbliższym czasie czekała mnie niejedna poważna rozmowa.

8 komentarzy:

  1. Im dłuższe opko tym lepsze! O jak miło nie spóźniłam się C:. Cudne i wgl. Zmieniasz życie człowieka naprawdę. Na lepsze oczywiście! Powodzenia i dużo dużo czasu ( btw mi też go brakuje dlatego tak krótko) do następnego:) ~ Yuukifan

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi to słyszeć xD Dziękuję za komentarz! c:

      Usuń
  2. Jak przeczytałam, że to ma być tak długie jak Ciernie to zaczęłam skakać ze szczęścia, serio! Co do rozdziału to jest cudowny i z niecierpliwością czekam na kolejny! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę! ^^ Dziękuję za komentarz :D

      Usuń
  3. Czyżby Bodt był zazdrosny?
    No Jean chłopak może się zakochać w drugim chłopakuXD Chyba masz jednego zakochanego koło siebie XD Drugi czeka ;-;
    Super ,że będzie tak dużo rozdziałów ,bo fajne opowiadanie nie skończy się szybko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podoba (/)///(\) Dziękować ♥

      Usuń
  4. Jestem, już jestem, przepraszam za spóźnienie * mamrocze pod nosem*
    Hehe, akcja się rozwija, ja osobiście padłam przy wyborze części samolotowych xD za bardzo mi to przypomina mój czas spędzony w plastyku xD
    Rozdział super i mega się cieszę, że będzie ich jeszcze duużo ;)
    Pozdrowionka i do następnego :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I mój w księgarni poniekąd xD
      Kupić te książkę, czy nie...? A może lepiej coś nowego?
      Dylematy życia :'')
      Cieszę się, że się cieszysz! :D Dziękuję za komentarz c:

      Usuń

Łączna liczba wyświetleń