– Jakoś ci dzisiaj chyba nie smakuje – powiedział Reiner, przyglądając mi się po części z zainteresowaniem, po części ze zmartwieniem.- Coś cię trapi?
Cała nasza trójka – ja, Reiner i Bertholdt – siedziała właśnie na stołówce podczas kolacji. Moi kompani, jak przystało na tę okazję, jedli swoje posiłki, podczas gdy ja z zupełnie beznamiętną miną dźgałem widelcem kawałek wysuszonego schabu oraz porcję niedosolonego puree ziemniaczanego z niewielką kupką rozgotowanych warzyw.
– To nic szczególnego – mruknąłem, wzruszając ramionami.- Posiłki tutaj nigdy nie są smaczne.
– Cóż, ważne, że mamy co do gęby włożyć, nie?- rzucił Braun, entuzjastycznym gestem wpychając do ust połowę mięsa Bertholdta, którą ten mu dał.
Tu mogłem się z nim zgodzić. Już od piątego roku życia walczyłem o przetrwanie. Początkowo z pomocą pewnej starszej kobiety, później samotnie, żerując na innych, aż w końcu przyłączając się do grupy innych bachorów „pod przywództwem” Thomasa. Wiedziałem dobrze, że moje obecne życie jest niemal jak Raj.
– Jak idzie ci twój trening, Jean?- zagadnął Bertholdt, upijając łyk wody ze swojego kubka.
– No właśnie!- Reiner niespodziewanie uderzył swoją wielką łapą w stół, aż zabrzęczały naczynia, a siedzący przy pobliskich stołach żołnierze spojrzeli na nas z zaciekawieniem.- O co chodzi z tym twoim treningiem, do cholery?! Przyznaj się, że spotykasz się z jakąś śliczną pilotką, która uczy cię nie tylko sterowania samolotową dźwignią, ale i...
– Reiner!- jęknął z zażenowaniem Bertl, rumieniąc się lekko.- Ciszej trochę, głupku! Wszyscy się na nas gapią!
– Hm? Och.- Reiner spochmurniał nieco i nachylił się nad stołem, by ponownie zapytać, tym razem przyciszonym głosem:- Czemu nie masz normalnego treningu, z nami?
– Już ci mówiłem, dlaczego – westchnąłem, podpierając dłonią podbródek i odsuwając na krawędź talerza okrągły zielony groszek.- Jestem uzdolniony bardziej niż wy, więc mam inne, prywatne szkolenie.
– Ugh, mógłbyś to chociaż jakoś łagodniej powiedzieć, a nie tak, jakbyśmy byli idiotami!- warknął Reiner, czerwieniąc się lekko na twarzy.
Spojrzałem na niego obojętnie, po chwili znów wracając do zawartości mojego talerza. Kątem oka dostrzegłem, że Bertholdt przygląda mi się jakoś dziwnie, toteż odwróciłem ku niemu twarz i uniosłem brew w pytającym geście.
– Ach, nie, nic – wybąkał pospiesznie, uśmiechając się nerwowo.- To nic takiego, Jean...
– Zachowujesz się podejrzanie – zauważyłem.- Powiedz, o co chodzi, i tak już się nie wywiniesz.
– Och, cóż...- Bertholdt westchnął, zerkając na mnie.- Po prostu... Dziś rano wyszedłem nieco wcześniej i... widziałem, jak kierujesz się do hal lotniczych... A konkretniej do tej ostatniej, siódmej.
– Mam tam szkolenie pod okiem podporucznika Bodt. Zdaje się, że to też wam mówiłem.
– No właśnie...- Hoover skinął lekko głową.- Przyznam szczerze, że trochę zainteresowało mnie, dlaczego to właśnie ty, jako jedyny spośród setek rekrutów, szkolisz się na, nazwijmy to, wyższym poziomie. No i... postanowiłem, że zapytam o szczegóły jednego z naszych kolegów sierżantów, którzy pomagają nam w ćwiczeniach.
– Mianowicie o co zapytałeś?- Zmarszczyłem w zdziwieniu brwi.
– O podporucznika Bodt i jego halę lotniczą – wyjaśnił Bertholdt typowym dla siebie spokojnym i miarowym tonem. Odwrócił ku mnie twarz, uśmiechając się nieco smutno.- Słyszałem, że jakiś czas temu podporucznik Bodt doznał urazu prawej nogi na skutek wypadku. Ponoć rozbił się jego samolot, a on uszkodził sobie trwale więzadła podczas nieudanego katapultowania. Ponieważ nie może już pilotować samolotu, został odsunięty od misji, ale nadal pozostaje podporucznikiem ze względu na inteligencję i zamysł strategiczny. Jego rady podobno ceni sobie nawet sam generał dywizji.
– Do czego dążysz?- zapytałem niepewnie, prostując się i przyglądając Bertholdtowi. Nie pytałem Marco o to, w jaki sposób uszkodził sobie nogę, nie wiedziałem więc, czy mój towarzysz mówi teraz prawdę. Ale to i tak nie miało znaczenia, skoro nie miałem pojęcia, o co mu chodziło. Po co mi to mówił?
– Zastanawiałem się po prostu...- zaczął Hoover, obracając kubek wokół jego własnej osi.- Dlaczego szkoli cię ktoś, kto nie jest w stanie do końca zaprezentować ci podstawowych umiejętności, jakimi powinien wykazywać się pilot? Oczywiście, może pokazać ci do czego służą dźwignie i przyciski, oraz co pokazuje każdy ekran na panelu w kokpicie, ale jakie to ma znaczenie, skoro nie możesz przyglądać się temu na żywo, kiedy pilot kieruje samolotem tuż pod niebem? Podporucznik Bodt może nauczyć cię ewentualnie tylko teorii, nie ma możliwości, by pokazał ci w praktyce jak manewrować taką maszyną. No i...- Bertholdt zarumienił się lekko i przyciszył nieznacznie głos.- T-to nie tak, że uważam to za zawstydzające, czy coś w tym rodzaju, ale... doszły mnie słuchy, że podporucznik Bodt nadaje się obecnie tylko na mechanika... Przeszło mi więc przez myśl, że może i z ciebie chcą go zrobić... Ach! Oczywiście, nie uważam tego za jakąś obrazę!- dodał pospiesznie, unosząc dłonie w obronnym geście i patrząc na mnie z lekkim przestrachem.- Szanuję cię, Jean, i wiem, że jesteś utalentowanym żołnierzem... dlatego właśnie...- Bertl zarumienił się jeszcze bardziej.- Zastanawiałem się, czy to właśnie o to chodzi... Bo jeśli chcą wyszkolić cię na mechanika, to... mo-moim zdaniem popełniają błąd, bo... bo według mnie będzie z ciebie doskonały pilot...
Przez chwilę wpatrywałem się w rumianą twarz Bertholdta, analizując jego wypowiedź. Z jego postawy rzeczywiście nie odczytałem żadnego rodzaju pogardy czy rozbawienia – nie próbował mi ubliżyć ani mnie ośmieszyć, po prostu szczerze wyraził własne zdanie na temat zaobserwowanej sytuacji. Nie znał szczegółów, powiedział jedynie to, co zdołał wywnioskować.
To było właściwie całkiem miłe, że martwił się o mnie, choć z drugiej strony zwykle irytowały mnie osoby wścibiające nos w nie swoje sprawy.
– Cóż, nieważne, co powiedzieli ci twoi koledzy sierżanci, bo najwyraźniej nie znają podporucznika Bodt osobiście – mruknąłem, sięgając po mój kubek i upijając z niego łyk wody.- To wspaniały, odważny i godny naśladowania mężczyzna. Jest niezwykle inteligentny i, możesz mi wierzyć, Bertl, nawet bez pilotowania samolotu na żywo jestem w stanie nauczyć się wszystkiego, co on wie i potrafi. Z samych jego opowieści mogę czasem wyobrazić sobie podobne sytuacje, kiedy to ja wyruszam w niebo, dokładnie wiedząc, w którym momencie przekręcić wolant, kiedy schować podwozie i których dźwigni i przycisków użyć, by zaatakować tereny wroga, nim ci w ogóle zorientują się, że jestem tuż nad ich głowami.
– To... brzmi, jakbyś bardzo go podziwiał – zauważył cicho Bertholdt.
– Noo...- zarumieniłem się lekko, drapiąc kark z zażenowaniem.- Cholernie ciężko mi to przyznać, ale rzeczywiście go podziwiam. Mimo że nie może już robić tego, co najbardziej kocha, to wciąż pozostaje w środowisku samolotów, naprawia je i przygotowuje do misji, za każdym razem patrząc, jak wsiada do nich kto inny niż on. Nie jestem może przesadnie empatyczny, ale nie mam problemów z wyobrażeniem sobie tego, jak się wówczas czuje... Ból, zawód, rozczarowanie... A mimo to jest na tyle twardy i odważny, by znosić te wszystkie emocje, po to tylko, by wciąż trwać w swojej pasji.
Zamilkłem, podobnie jak Bertholdt i Reiner, który spoglądał na nas bez większego zrozumienia, choć jakby z szacunkiem, nie próbując nam przerywać. Prawdopodobnie wyczuł między nami tę szczególną aurę, towarzyszącą podczas mówienia o czymś w gruncie rzeczy poważnym.
Choć mój humor nadal nie był za ciekawy, wrócił przynajmniej apetyt. Z początku trochę niechętnie i bardzo powoli, ale ostatecznie zacząłem jeść swój wystygły już posiłek, co najwyraźniej niezbyt przesadnie zadowoliło Reinera – znając jego, miał pewnie nadzieję na to, że oddam mu swój kawałek mięsa.
– Fajnie by było, gdybyś wpadł do nas kiedyś na trening – rzucił Braun, odsuwając od siebie pusty talerz i popijając wodę. Odstawiwszy z hukiem kubek, stłumił beknięcie i westchnął z zadowoleniem.- Mamy tam ładną panią sierżant Brzenskę.
– Wcale nie jest taka ładna – mruknął Bertl, dzióbiąc widelcem w swoim puree.
– Cóż, nie możemy oczekiwać zbyt wiele po wojsku.- Reiner wzruszył ramionami i wstał, podnosząc swoją tacę.- Wracam do pokoju, jestem wykończony. Im szybciej się kimnę, tym lepiej. Idziesz, Bertl?
– Tak, zaraz. Tylko dokończę...
Kiedy Reiner odszedł od naszego stołu i ruszył do okienka, w którym po posiłku oddawaliśmy tace z brudnymi naczyniami, spojrzałem znacząco na Bertholdta.
– To taki prosty i nieskomplikowany facet, co?- mruknąłem.
– Heh, masz rację.- Hoover uśmiechnął się do mnie.- Ale chyba właśnie to jest w nim najlepsze. Nawet jeśli sytuacja jest ciężka i wydaje się, że trzeba nieźle pogłówkować, by znaleźć rozwiązanie, to właśnie Reiner najszybciej to robi. Może na to nie wygląda, ale ma bardzo otwarty umysł.
– Cóż, widać, że często go wietrzy – parsknąłem cicho, wywracając oczami. Bertholdt roześmiał się lekko, zerkając na mnie.
– Jesteś do niego całkiem podobny, Jean – powiedział.
– Ja?- zdziwiłem się.- Chcesz powiedzieć, że w jakiś sposób przypominam tego półgłówka?
– To nic obraźliwego, nie bierz tego tak do siebie.- Hoover uśmiechnął się, spuszczając zawstydzony wzrok na swój talerz.- Po prostu... zarówno ty, jak i Reiner szybko znajdujecie wyjście z sytuacji i jesteście gotowi poprowadzić za sobą innych. Obaj jesteście charyzmatyczni, choć trzeba przyznać, że do ciebie trochę ciężej dotrzeć, niż do niego.
– Masz na myśli, że on jest bardziej lubiany?
– N-nie to miałem na myśli, Jean...!
– W porządku, i tak zdaję sobie z tego sprawę.- Wzruszyłem ramionami w dość ignorancki sposób, przymykając oczy.- Sam jestem sobie temu winien, ale pasuje mi taka sytuacja. Nie lubię przywiązywać się do ludzi.
– Uhm, wiem o tym.
– Zauważyłeś?
– Ach! T-tak...- Bertholdt pozbierał pospiesznie naczynia na tacę i podniósł się ze swojego miejsca.- Ale rozumiem, co chcesz przez to osiągnąć... Sam pewnie wolałbym nie nawiązywać przyjaźni z ludźmi, którzy lada chwila mogą odejść... Po prostu tak nie potrafię – zaśmiał się nerwowo.- Wybacz, pójdę już. Dziś na treningu naprawdę dali nam niezły wycisk.
– Jasne, nie krępuj się. Do zobaczenia w pokoju.
– Do zobaczenia, Jean!
Odprowadziłem Hoovera wzrokiem, kiedy oddalał się do okienka, a potem dość pospiesznie opuszczał stołówkę. Wróciłem do swojego posiłku, choć chłodny smakował gorzej niż ciepły.
A moją głowę znów zaczęły zaprzątać myśli o Marco.
***
Następnego dnia rano udałem się do hali lotniczej numer siedem zdeterminowany, by wypytać Marco o szczegóły tego, co usłyszałem wczoraj – nawet, jeżeli była to sprawa, o której teoretycznie nie wolno im jeszcze było mi mówić. Poza tym poniekąd miałem nadzieję, że uda mi się w jakiś sposób nawiązać również do jego urazu nogi, chociaż umówiliśmy się już przecież, że opowie mi o nim, kiedy ja pokażę mu moje rysunki.
A póki co zdecydowanie nie chciałem tego robić.
Wszedłem do hali dość raźnym krokiem, rozglądając się wokół i szukając spojrzeniem znajomych ciemnych spodni oraz czarnej koszulki z granatowym kołnierzykiem. Jak powiedział mi kiedyś Marco, w kombinezonie mechanika nie czuł się komfortowo, toteż postanowił zignorować zasadę noszenia pracowniczego munduru i swoje obowiązki wykonywać w znoszonych już, acz wygodnych ubraniach.
– Marco?- zawołałem, zaglądając do kokpity stojącego najbliżej mnie Eliasa. Z tego co się orientowałem, tej nocy jeden z pilotów wyruszył nim na misję, z pewnością więc to od niego zaczniemy przegląd.
– Witaj, Jean!
Przeszedłem kawałek dalej, by okrążyć Eliasa i wyjrzeć zza niego w stronę stojącego obok samolotu – Josephine. Widok porucznika Churcha wyjątkowo mnie zaskoczył.
– Dzień dobry, panie poruczniku!- wykrzyknąłem, prostując się i salutując.
Farlan uśmiechnął się, powtarzając ów gest.. Przywołał mnie do siebie ruchem dłoni, obie następnie krzyżując za plecami.
– Czyżby pan podporucznik Bodt miał się dzisiaj spóźnić?- zapytałem uprzejmie, stając przed nim.
– Nic z tych rzeczy.- Church pokręcił z uśmiechem głową.- Marco nie przyjdzie dziś w ogóle. Trochę źle się czuje, więc kazałem mu zostać w jego kwaterze.
– Źle się czuje?- powtórzyłem z odrobiną niepokoju.- Czy to jego noga? Coś poważnego?
– Nie, nie, raczej żołądek, czy coś takiego.- Farlan machnął lekceważąco dłonią.- Nie masz się o co martwić, Jean, do jutra z całą pewnością mu przejdzie i wznowicie wasze szkolenie.
– Czyli dzisiejsze jest odwołane?- Zmarszczyłem lekko brwi.- Czy mam dołączyć do reszty szeregowych?
– Och, Jean – westchnął głośno Church, obejmując mnie ramieniem i prowadząc w kierunku kolejnych samolotów – Bianci oraz Miki.- Nie masz pojęcia, jak niezmiernie cieszy mnie twój zapał do pracy, jednak nieobecność Marco nie jest równoznaczna z zawieszeniem twojego szkolenia. Owszem, „wasze” szkolenie może i rzeczywiście chwilowo ma przerwę, ale „nasze”, czyli moje i twoje, nie.
– Nie do końca rozumiem, co ma pan na myśli, panie poruczniku – zacząłem ostrożnie.- Nie sądziłem, że będę miał szkolenie również z panem.
– Niestety, na to nie mogę sobie pozwolić – powiedział Farlan, krzywiąc się nieznacznie.- Z miłą chęcią podzieliłbym się z tobą moją wiedzą i doświadczeniem, Jean, ale niestety na to brakuje mi czasu. Po wojnie, może. Ale teraz póki co będziesz pod opieką Marco, lecz, ponieważ dzisiaj wyjątkowo go nie będzie, a ja równie wyjątkowo załatwiłem sobie dzień wolnego, postaram się przyczynić do powiększenia twojej wiedzy odnośnie czekających cię misji.
– Rozumiem – odparłem, skinąwszy głową.- Będzie mi bardzo miło, panie poruczniku.
– Świetnie!- zawołał Farlan, zatrzymawszy się tuż przy Mice i klasnąwszy radośnie w dłonie.- To co powiesz na to, żeby się ze mną przelecieć?
– P-przelecieć?- bąknąłem, zbity z tropu, pospiesznie zerkając na kokpit Miki.- Ma pan na myśli...?
– Dokładnie to, Jean – odparł Church z szerokim uśmiechem na twarzy.- Dokładnie to.
– Ale... j-ja jeszcze nie otrzymałem uprawnień – wymamrotałem, mimo wszystko dość tęsknie spoglądając na samolot.
– Och, pieprzyć uprawnienia – warknął cicho Farlan, myśląc za pewne, że tego nie dosłyszę, bo po chwili dodał głośniej:- Uprawnień potrzebujesz, jeżeli chcesz wyruszyć w niebo sam bądź z kimś, kto jest niższy rangą niż porucznik. A tak się składa, że ja jestem porucznikiem, więc udzielam ci pozwolenia na towarzyszenie mi w podróży.
– Dokąd polecimy?- zapytałem, starając się ukryć entuzjazm, jednak przypuszczałem, że moje oczy, przybrawszy chyba wielkością spodki do filiżanek, wyraźnie zdradzały jak bardzo byłem podekscytowany.
– Gdzie wiatr nas poniesie.- Farlan mrugnął do mnie okiem, po czym skinął głową, bym udał się za nim, sam ruszając w kierunku magazynku.- Choć udzielam ci pozwolenia na lot razem ze mną, wciąż stoi przede mną obowiązek zadbania o twoje bezpieczeństwo, dlatego przebierzesz się w tradycyjny mundur pilota, no i przede wszystkim założysz kask.
– Ale... skąd wezmę taki mundur?- zapytałem, marszcząc lekko brwi. Weszliśmy z Farlanem do magazynu.- Skoro nie jestem pełnoprawnym pilotem...
– Ty nie jesteś, ale Marco jest – przerwał mi porucznik Church, otwierając stojącą w kącie szafę. Uśmiechnął się z zadowoleniem, wyciągając z niej przewieszony schludnie na wieszaku biało-brązowy mundur pilota. Wytrzeszczyłem na niego oczy, następnie podobnym wzrokiem patrząc na Farlana.
– To jest...
– To mundur Marco.- Church skinął cierpliwie głową.- Jesteście podobnej postury, więc na pewno się w niego zmieścisz.
– Nie, ja... ja nie mogę tego założyć bez jego pozwolenia!
– A jeśli powiem ci, że pozwolił?- zapytał Farlan, marszcząc lekko brwi.
– T-teraz nie uwierzę...- bąknąłem, rumieniąc się lekko.
– Cóż, nie pytałem go o zgodę.- Porucznik wywrócił oczami.- Właściwie to zamierzałem ci dać dzisiaj dzień wolnego, ale pomysł na wylot przyszedł mi tak spontanicznie, że aż ciężko przełożyć go na później... A prawda jest taka, że może nie być tego „później”. W każdym razie myślę, że Marco nie będzie miał nic przeciwko temu, żebyś założył jego mundur ten jeden raz.
– Ale przecież ten mundur tak wiele dla niego znaczy...- powiedziałem cicho.- Nie mogę tak po prostu go ubrać, żeby sobie polatać...
– Nie chcesz zrobić Marco niespodzianki?- Farlan uśmiechnął się do mnie.- Przecież to twój instruktor, na pewno chciałbyś, żeby był z ciebie dumny, prawda? Marco wspominał mi, że całkiem dobrze się dogadujecie, więc kiedy jutro wznowicie szkolenie, będziesz mógł wykazać się przed nim wiedzą i powiedzieć coś w stylu „Ha, Marco! Ale ja już to wiem, bo wczoraj leciałem z Farlanem Miką!”.
– Uhm...- Zagryzłem w skupieniu wargę, wpatrując się w mundur podporucznika Bodt niczym w wahadełko do hipnozy. Z jednej strony owszem, chciałem go założyć... nie tyle po to, by jutro wykazać się wiedzą, ale po to, by po prostu pierwszy raz siąść za sterami i polecieć ku niebu... Z drugiej jednak strony byłem święcie przekonany, że to posuniecie będzie wyjątkowo nie fair względem Marco – miałem przecież założyć coś, co zapewne uważał za swoją świętość. Czy nie będzie wściekły wiedząc, że, nie dość, że to inni piloci zasiadają w jego samolotach, to na dodatek zakładają jego największą dumę...?
– Szeregowy Kirstein!- Z zamyślenia wyrwał mnie okrzyk porucznika.
– T-tak jest!- Wyprostowałem się natychmiast, zwracając spojrzenie ku Churchowi. Ten postąpił ku mnie dwa duże kroki i wcisnął mi w ręce mundur.- Macie założyć ten mundur w ciągu najbliższych trzech minut i zjawić się przed kokpitem BOT-231-3, zwanego „Miką”. To jest rozkaz. Zrozumiano?
– T... Tak jest...
– Nie słyszałem was, szeregowy Kirstein!
– Tak jest, panie poruczniku!- krzyknąłem, ściskając w dłoniach mundur.
– Widzimy się za trzy minuty – oznajmił Farlan, unosząc z rozbawieniem brew i wychodząc.
Ja zaś, drżąc na całym ciele, jakby lada moment Marco miał wejść do magazynu i odkryć jakiś mój wstydliwy fetysz, odłożyłem mundur na regał i zacząłem niezgrabnymi ruchami rozpinać guziki mojej koszuli.
A w myślach wciąż powtarzałem tylko „przepraszam, Marco”.
Nawet nie wiesz jak się cieszę a propos Cierni :) życzę Ci jak najlepiej całym moim małym serduszkiem ^°^
OdpowiedzUsuńRozdział jak zawsze super, co tu dużo mówić ;)
Pozdrowionka i do następnego :*
wrócę
OdpowiedzUsuń