[MU] Rozdział siódmy


    To dość zaskakujące, jak w ciągu jednego dnia można odczuwać tak wiele szybko następujących po sobie emocji – poczynając od podekscytowania, przez strach, znów wracając do podekscytowania, aż w końcu ostatecznie kończąc na niemal wściekłości.
–    Wszystko w porządku, Jean?- zapytał cicho Bertholdt, spoglądając na mnie niepewnie.
    Westchnąłem z lekką irytacją, przerywając zawzięte skrobanie węglem do kartce w moim szkicowniku. W końcu udało mi się skończyć szkic Bianci i poprawić jej rysy. Pozostało mi ją jedynie wycieniować, co też robiłem w tym momencie, dość głośno szurając rysikiem po kartce w szkicowniku, zamalowując kadłub Bianci. Dopiero gdy Hoover odezwał się do mnie, zdałem sobie sprawę z tego, że ów odgłos może przeszkadzać mu w lekturze.
–    Sorry, zagalopowałem się – mruknąłem.
–    Nic się nie stało – powiedział Bertl, uśmiechając się do mnie lekko. Leżał na swoim łóżku, podobnie jak ja na piętrowej wysokości. Kątem oka widziałem, że odwrócił twarz do książki, jednak po chwili przełknął ślinę i znów na mnie spojrzał.- Co rysujesz, Jean?
–    Biancę – odparłem, wzruszając ramionami. Choć nigdy nie lubiłem rozmawiać z innymi o moich rysunkach, chcąc nie chcąc Bertholdta lubiłem na tyle, że nie przeszkadzało mi podzielić się z nim moją twórczością i od czasu do czasu pokazać szkice. Hoover również szanował moją prywatność i bardzo rzadko pytał o rysunki.
–    To ktoś kogo lubisz?
–    Nie, to samolot – odparłem, uśmiechając się przepraszająco. Zdążyłem przyzwyczaić się do nazywania ich imionami i zapomnieć, że prócz mnie, Marco i porucznika Churcha raczej nikt ich nie kojarzy.- Podporucznik Bodt zwykł nadawać swoim samolotom imiona, już do tego przywykłem.
–    Bianca brzmi bardzo ładnie – powiedział Bertholdt.- To twój ulubiony? Jest w nim coś szczególnego?
–    Jest cały czarny – wyjaśniłem, po czym, zerkając na mojego towarzysza, zapytałem:- Chcesz zobaczyć?
–    Jasne!- odparł z entuzjazmem, odkładając książkę na bok i odrzucając koc, którym był nakryty. Kiedy zaczął schodzić po drabince ze swojego łóżka, przesunąłem się pod ścianę, by mógł usiąść obok mnie. Podałem mu szkicownik, a Bertholdt wziął go do rąk, uśmiechając się.
–    Łał – szepnął, przesuwając spojrzeniem po szkicu.- Jest piękny... Naprawę cudownie rysujesz, Jean.
–    C-cóż...- Uśmiechnąłem się dość głupkowato, czerwieniąc na twarzy i drapiąc po głowie.
–    Czy to nią będziesz latał, Jean?
–    Je-jeśli wszystko pójdzie dobrze i sprawdzę się w niedalekiej przyszłości, to tak – odparłem, opierając się plecami o ścianę. Bertholdt skrzyżował nogi, przypatrując się rysunkowi. Patrząc na jego twarz mogłem stwierdzić, że jest naprawdę zachwycony.- Podoba ci się?
–    Tak, jest świetny.- Hoover skinął głową, oddając mi szkicownik.
–    Chciałbyś kiedyś takim polecieć?
–    Jasne!- zawołał ze śmiechem.- Skoro jest cały czarny, świetnie by się nim latało w nocy. Nikt nie mógłby nas dostrzec!
–    Prawda?- Uśmiechnąłem się do niego.- Może pewnego dnia razem wybierzemy się nią na misję.
–    Byłoby super...- Bertholdt uśmiechnął się szerzej, rumieniąc nieznacznie.- Czy to właśnie tą Biancą latał podporucznik Bodt?
–    Tak – mruknąłem w odpowiedzi, automatycznie tracąc dobry humor.- Dzisiaj miałem wolne, bo kiepsko się czuł. Kiedy rano przyszedłem do hali, zastałem tam tylko porucznika Churcha. Zaproponował mi, żebyśmy razem wylecieli innym samolotem, Miką. Ale żeby zrobić to w miarę legalnie, musiałem założyć mundur Marco. No wiesz, porucznik Church miałby problemy, gdyby patrolujący w wieży lotniczej żołnierze zobaczyli zwykłego szeregowego w jego towarzystwie.
–    Marco... Mówisz mu po imieniu?- zdziwił się się Hoover.
–    Sam mnie do tego zmusił – wyjaśniłem, krzywiąc się lekko.- Uważa, że skoro dzieli nas tylko kilka lat różnicy w wieku, to nie ma potrzeby, żebym zwracał się do niego poczynając od rangi, przynajmniej kiedy jesteśmy sami.
–    Więc... pozwolił ci ubrać jego mundur? Spodziewałbym się raczej, że tego nie zrobi, w końcu dla niego znaczy on chyba coś więcej niż tylko przynależność do Sił Powietrznych...
–    Cóż, jak mówiłem, nie było go.- Wzruszyłem ramionami.- Porucznik Church kazał mi go założyć, więc po prostu wykonałem rozkaz. Ale za to po naszym powrocie, kiedy się przebierałem, przyszedł Marco i mnie w nim zobaczył... Myślałem, że spalę się ze wstydu – westchnąłem z irytacją, marszcząc lekko brwi.- Nie był zły, właściwie to nawet wydawał się całkiem zadowolony z tego, że miałem okazję wylecieć w porucznikiem, ale... mnie i tak zrobiło się trochę głupio. Mam wrażenie, że Marco tylko ukrywał prawdziwe uczucia, a tak naprawdę było mu przykro widząc kogoś innego w jego mundurze. Taki mundur to przecież największa duma lotnika.
–    Hmm, nie znam osobiście podporucznika Bodt – przyznał cicho Bertholdt.- Ale kto wie, może on rzeczywiście patrzy na to trochę inaczej? Z tego, co zdążyłem zauważyć, to chyba obaj się ze sobą dogadujecie, prawda? Wspominałeś też, że to bardzo sympatyczny i przyjazny typ, więc może... no nie wiem, tak jakby traktuje cię jak brata, czy coś?- bąknął Hoover dość niepewnie, spoglądając na mnie.- Nie mogę tego stwierdzić z samych rozmów między nami, ale takie odnoszę wrażenie. Poza tym...- urwał, rumieniąc się.
–    Poza tym?- zachęciłem go, unosząc lekko brwi.
    Bertl odchrząknął cicho, przecierając dłonią kark.
–    Odkąd zacząłeś swoje szkolenie tutaj... stałeś się trochę bardziej rozmowny. O-oczywiście, uważam to za coś dobrego!- dodał pospiesznie.- Wcześniej też byłeś fajny, nawet jeśli raczej unikałeś towarzystwa innych, ale teraz... n-no wiesz, jest jeszcze fajniej, bo... bo opowiadasz o podporuczniku i o tym, co robisz na szkoleniu, i czego się uczysz i... takie tam.- Hoover zaśmiał się nerwowo, wzruszając ramionami.
    Jakby się tak zastanowić, to sam zacząłem dostrzegać tę zmianę we mnie. Nadal nie chciałem zbytnio zbliżać się do pozostałych żołnierzy, ale nim zdołałem się zorientować, towarzystwo optymistycznego i uśmiechniętego Marco trochę zaczęło oddziaływać na mój charakter.
–    Jeśli kiedyś zacznę gadać więcej niż Reiner, to mnie zabij – westchnąłem, opierając głowę o ścianę i przerzucając kartkę w szkicowniku.
–    Szkoda by było – zaśmiał się cicho Bertl, wygramoliwszy się z mojego łóżka. Zszedł powoli po drabince, by następnie wspiąć się z powrotem na swoje legowisko.
    Patrzyłem, jak mój towarzysz rozsiada się wygodnie, opierając plecami o ścianę i sięga po swoją książkę. Nie raz widywałem go w takiej pozie, kiedyś go nawet takiego narysowałem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zrobić by tego raz jeszcze, jako że Biancę już skończyłem, a wciąż nie byłem śpiący.
    Wtedy jednak do głowy wpadł mi inny pomysł.
    Wcześniej rozmyślałem nad tym, jak Marco wygląda w swoim mundurze. Nigdy go w nim nie widziałem, ponieważ jako mechanik chodził tylko w typowo roboczych ubraniach, a na spotkania wyższych rangą nie dopuszczano podporuczników, toteż ogólnie rzecz biorąc Marco nie miał żadnej okazji, by go założyć. Mimo to starałem, przywołując w pamięci zarówno sylwetkę Bodt, jak i wygląd ubrania, próbowałem wyobrazić sobie, jak w nich wygląda.
    Sięgnąłem po węgiel umiejscowiony w specjalnej kredce – ostatnia sztuka, jaką miałem, w dodatku już na wyczerpaniu – po czym zacząłem powoli sunąć rysikiem po gładkiej kartce. Poczynając od zarysu głowy, przez szyję, szerokie ramiona oraz klatkę piersiową, umięśniony brzuch oraz uda. Powoli i starannie, w najwyższą dokładnością próbowałem oddać całą istotę Marco. Rysowałem go na pełnym formacie, więc był na tyle duży, że bez problemu mogłem skupić się na tych mniejszych elementach, takich jak oczy o spokojnym, ciepłym spojrzeniu, zarys warg i nosa, a przede wszystkim usiane piegami policzki – drobne punkciki, dodające Marco wyjątkowo sympatycznego wyglądu.
    Oczywiście, póki co szkicowałem go cienką, jasną linią, ledwie muskając kartkę końcem rysika. Dopiero gdy nakreśliłem wygląd munduru, ostrożnie obrysowałem kieszenie oraz skrzydła wolności, swego rodzaju herb Sił Powietrznych, zacząłem poprawiać linie mocniejszym akcentem.
    Nie zauważyłem nawet powrotu Reinera, który tego dnia wieczór spędzał z innymi szeregowymi na karcianym hazardzie. Zauważyłem go dopiero znacznie później, kiedy oboje z Bertholdtem zgasili już swoje światła i obrócili się w kierunku ściany.
    Spojrzałem z cichym westchnieniem na mój rysunek, przesuwając wzrokiem po szczegółach i gdzieniegdzie wprowadzając drobne poprawki. Choć nie mogłem narysować Marco tak idealnie, jak go sobie wyobrażałem, to jednak po części odczuwałem satysfakcję ze swojej pracy. Ale dopiero gdy dodałem już ostatnią kreskę w jego włosach, uznając rysunek za skończony, uświadomiłem sobie o jednym.
    Teraz już na pewno nigdy – przenigdy – nie pokażę Marco mojego szkicownika.

***

    Następnego dnia do hali lotniczej numer siedem szedłem z równie nieszczęśliwą miną, jak w momencie, gdy Marco zobaczył mnie w jego mundurze. Rysowanie mojego własnego instruktora w ubraniu, w którym nigdy go nie widziałem, wydawało mi się być niemal tak samo zboczone, jak gdybym rysował go zupełnie nago, bo również i nagiego nigdy go nie widziałem.
–    Hej, Jean!- przywitał się Marco, odwracając na moment wzrok od otwartego kadłuba Josephine – zionęła w nim teraz spora dziura spowodowana odkryciem klapy, w celu dostania się do skomplikowanego wnętrza maszyny.
–    Cześć – odparłem, przyglądając się pobrudzonym smarem dłoniom Marco, którymi sprawnie poruszał między kolorowymi kabelkami i pozostałymi elementami.
–    Jak tam samopoczucie?- zagadnął Bodt, uśmiechając się sympatycznie.- Na pewno nadal jesteś podekscytowany wczorajszym lotem, co?
–    Cóż...- bąknąłem, rumieniąc się lekko. Choć wspomnienie tej drobnej przygody rzeczywiście przyprawiało mnie o szybsze bicie serca, teraz jakoś nie potrafiłem skupić się akurat na tej myśli.- A jak ty się czujesz, Marco? Porucznik Church wspominał, że miałeś jakieś problemy z żołądkiem, czy coś.
    Bodt popatrzył na mnie dość poważnie, wyraźnie zaskoczony moją szybką zmianą tematu. Podłączył kilka kabli do urządzenia przypominającego akumulator, po czym zdjął przewieszony przez ramię ręcznik i zaczął wycierać dłonie.
–    Ta, coś w tym rodzaju – powiedział, odchrząkując.- Mam coś dla ciebie, Jean!- dodał już ze swoim zwyczajowym uśmiechem.- Chodź za mną.
    Nie bez zdziwienia malującego się na twarzy ruszyłem za moim instruktorem. Co takiego mógł dla mnie przygotować? O nic go nie prosiłem, nie wydawało mi się również, bym podczas szkolenia czegoś potrzebował, jak na przykład podręcznika czy innych pomocy naukowych.
    Weszliśmy do magazynu położonego po lewej stronie hali lotniczej. Odruchowo zerknąłem w kierunku szafy, zastanawiając się, czy Marco wyprał już swój mundur i odwiesił go na miejsce, czy też może postanowił trzymać go w swojej kwaterze, ot tak, by zabezpieczyć go przed łapami innych.
–    Zaraz, gdzie ja to położyłem...- westchnął podporucznik, podnosząc i przesuwając sterty papierów na biurku. W pewnym momencie spojrzał na jakiś dokument ze zmarszczonymi brwiami.- Cholibka, od tygodnia tego szukam!...
    Nie zdołałem powstrzymać cichego parsknięcia śmiechem. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy Marco kiedykolwiek przeklinał – to było wręcz oczywiste, że nigdy tego nie robi – ale słysząc na własne uszy, jak wypowiada słowo „cholibka”, w dodatku z tak zabawnym grymasem na twarzy, nic nie mogłem poradzić na to, że wydało mi się to cholernie urocze.
    Marco tymczasem odwrócił ku mnie twarz, zaskoczony.
–    P-przepraszam!- bąknąłem pospiesznie, czerwieniąc się i spuszczając wzrok na ziemię.
–    Ah, n-nie, nic się nie...- wymamrotał Marco, na powrót wracając do przeszukiwania biurka. Odchrząknął cicho, a po chwili wydał z siebie triumfujące „ha!”.- Mam!- Odwrócił się do mnie, trzymając w dłoniach jakieś blaszane, płaskie pudełko.- Proszę.
    Spojrzałem dość niepewnie najpierw na na ów pudełko, później na Marco i znów na pudełko. Odebrałem je ostrożnie, odnalazłem miejsce z zatrzaskiem, po czym otworzyłem. Kątem oka widziałem, że podporucznik przygląda mi się z lekkim napięciem, mimo wszystko jednak uśmiechnięty.
    Odsunąłem wieko, w końcu zaglądając do wnętrza blaszanego pudełka. Przełknąłem ciężko ślinę, przesuwając zaskoczonym spojrzeniem po starannie ułożonych różnej szerokości rysikach węgla w pierwszej przegródce, oraz kilku kolorowych kredkach w drugiej.
–    Ech, kolorów jest tylko sześć, bo trochę trudno dostać teraz kredki...- Marco zaśmiał się nerwowo, drapiąc po głowie.
–    To dla mnie?- zapytałem cicho, sunąc palcem po jednym z rysików węgla. Spojrzałem na ubrudzony palec, widok tak dobrze mi znany i lubiany. Wiele osób uważało, że rysowanie przy pomocy węgla jest kłopotliwe, właśnie ze względu na to, że całe dłonie natychmiast pokrywają się szarymi odcieniami, jednak ja właśnie to kochałem w nim najbardziej – dla mnie brudne dłonie były dowodem pracy i serca, które wkładałem w każdy szkic, nawet ten o najmniejszym znaczeniu.
–    Tak – odparł z uśmiechem Bodt.- Jak mówiłem, ciężko teraz dostać kredki, ale z węglem nie było problemu!
–    Skąd to masz?- zapytałem, patrząc mu w oczy.
–    Ech?- Marco jakby spiął się nieco, rumieniąc lekko.- M-mój znajomy czasem wyjeżdża poza tereny wojska, głównie po to, by nabyć dla nas zaopatrzenie. Poprosiłem go, żeby rozejrzał się za jakimiś przyborami do rysowania.
–    Ja... nie mogę tego przyjąć – bąknąłem, znów patrząc na zawartość pudełka.- Nie wiem nawet z jakiej to okazji...
–    W sumie to bez żadnej konkretnej – zaśmiał się Marco.- Ale możesz to uznać za prezent urodzinowy! Uznałem po prostu, że skoro lubisz rysować, to przyda ci się odpowiedni sprzęt!
    Przełknąłem ciężko ślinę, spoglądając na mojego instruktora i znów patrząc na węgiel oraz kredki. Do tej pory tylko raz używałem tych drugich – świetnie się przy tym bawiłem, jednak miałem ich bardzo niewiele, starczyły mi ledwie na rysunek ptaka, którego niegdyś widziałem w dzieciństwie. Pokryty granatowym upierzeniem, prześwitującym gdzieniegdzie odcieniami niebieskiego, o białym łebku i ciemnożółtym dzióbku...
    Prezent urodzinowy? Nie wiedziałem nawet, kiedy dokładnie się urodziłem, ale wolałem nie mówić tego Marco. Nie chciałem psuć tej niemal magicznej atmosfery między nami.
–    Dziękuję – powiedziałem cicho, powoli zamykając wieko pudełka.- Bardzo ci dziękuję, Marco.- Uniosłem na niego wzrok.- Prawdę mówiąc wczoraj wyczerpałem ostatni rysik węgla... Nie mam czym zapłacić, ani w jaki sposób się odwdzięczyć, ale...- Zarumieniłem się intensywnie, pocierając nerwowo kark dłonią.- Je-jeśli chcesz, to mogę ci coś na-narysować...
–    Ech? Poważnie?- zdziwił się Marco.- Ach, znaczy...! Nie oczekiwałem niczego w zamian, po prostu mój znajomy często wypytuje mnie o to, czy ma mi coś przywieźć z miasta, a ja niczego nie potrzebuję, i... i tak po prostu o tobie pomyślałem...- Bodt również zarumienił się intensywnie, uciekając wzrokiem od mojej twarzy.- Na-narysować coś... t-tak dla mnie, co? Hmm... Och, sam nie wiem...
–    Tyle mi tego dałeś, że to nie musi być jeden rysunek – powiedziałem, wpatrując się znów w blaszane pudełko. Nie miało żadnej ozdoby, ani rysunku, było zupełnie zwykłą, miedziano-brązową puszką.- To wszystko starczy mi ze spokojem przynajmniej na rok, a nie mam aż tylu pomysłów... poza tym, w sumie nie mam co robić z moimi rysunkami.
–    W-więc...- Marco podparł lewą dłoń o biodro, prawą przecierając kark.- Może... może narysujesz mi Biancę? Oczywiście, samolot pewnie jest trudny do narysowania...
–    Narysuję – obiecałem, ściskając w dłoniach pudełko i patrząc na Marco z zaciętością.- Narysuję ci Biancę, Marco! I Eliasa, i Josephine, i Mikę też!
–    Dz-dziękuję...- wymamrotał Bodt, czerwieniąc się jeszcze bardziej.- Nie mogę się doczekać, Jean...
    Skinąłem z uśmiechem głową, ponownie patrząc na mój nowy skarb. Ja sam nie mogłem doczekać się momentu, kiedy tylko wrócę do kwatery i zacznę rysować dla Marco.
    Cholera.
    Chyba byłem całkiem szczęśliwy.



3 komentarze:

Łączna liczba wyświetleń