[MU] Rozdział trzeci


    Kiedy dzień dobiegł końca i wszyscy szeregowi po skromnej kolacji udali się na spoczynek do swoich kwater, pogoda uległa drastycznej zmianie. Bezchmurne dotąd niebo pociemniało, blada tarcza księżyca zniknęła za niemal czarnymi chmurami. Tereny wojskowe skąpane były w mroku i ulewnym deszczu, raz po raz rozświetlane błyskawicami.
    Leżałem w swoim łóżku, niedbale przykryty kocem, ze szkicownikiem na kolanach i kawałkiem węgla w dłoni. Na przeciwnym łóżku, na dole, siedzieli Bertholdt i Reiner, grając w karty. Nasz czwarty współlokator nie pojawił się tego dnia.
–    Oszukujesz, Bert, nie gram z tobą!- wykrzyknął Reiner po raz siódmy czy ósmy odkąd zaczęli grać.
–    Reiner...- westchnął cicho Bertholdt, spoglądając na przyjaciela jakby z żalem.- Nie możesz oskarżać mnie o oszukiwanie za każdym razem, gdy przegrasz...
–    Wiem, że oszukujesz! Chowasz karty pod...- Urwał raptownie, odwracając wzrok i mamrocząc coś pod nosem. Najwyraźniej, choć trochę nie w porę, to jednak zorientował się, że Bertholdt ma na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem. Żadnych kart nie mógł więc chować.- Jakoś oszukujesz, wiem to! Jeszcze dwa lata temu to ty nie byłeś w stanie ze mną wygrać!
–    Cóż...- Hoover podrapał się nerwowo po karku.
–    To dlatego, że wtedy dawał ci fory – mruknąłem.
–    Huh?!
–    Jean!- jęknął z zażenowaniem Bertl*.
–    To prawda?!- Reiner spojrzał na niego.- Ty zdrajco! A miałem cię za najlepszego przyjaciela!
–    A-ale ja nie chciałem, żebyś czuł się przybity, bo ci nie wychodzi...- wyjaśnił pospiesznie chłopak, unosząc dłonie w obronnym geście.
–    No cóż, teraz się tak czuję – burknął Braun, odrzucając na łóżko swoje karty i krzyżując ramiona na piersiach.
–    Przepraszam, Reiner – wymamrotał Bert, spuszczając głowę i zbierając karty do kupki. Przyglądałem się Reinerowi, kiedy ten spoglądał niepewnie na swojego przyjaciela z wyraźnym poczuciem winy. Nic zresztą dziwnego, nawet ja zapewne miałbym wyrzuty sumienia, gdyby przeze mnie Bertholdt przybrał tak żałosną minę.
–    N-no, nic tam, było minęło – mruknął Reiner, odchrząkując znacząco.- Kiedyś cię pokonam, no! Poczekaj tylko!
–    Ech?- Patrząc, jak błyskawicznie zmieniła się mina Hoovera, miałem ochotę zwymiotować.- D-dobrze, Reiner! Na pewno ci się uda...
–    Rany, chłopaki – westchnąłem ciężko, kręcąc głową.- Zanim zaczniecie się całować, przenieście się z tymi swoimi czułostkami do jakiegoś schowka, dobra?
–    Hm? O co ci chodzi, Jean?- Reiner spojrzał na mnie bez zrozumienia, podczas gdy Bertholdt zaczerwienił się intensywnie na twarzy i, zebrawszy wszystkie karty, zaczął wspinać się na swoje łóżko.
    Zignorowałem ich obu, wracając do szkicowania. Zakończenie obozu treningowego i przeniesienie do Sił Powietrznych było owocne w nowe wizje kolejnych rysunków. Tego dnia zabrałem się za rysowanie tej najbardziej oczywistej – Bianci.
–    Dlaczego właśnie „Bianca”?- zapytałem Marco tuż po tym, jak zakończyliśmy pierwszy dzień mojego szkolenia.- Myślałem, że samoloty oznacza się krótkimi kodami, składającymi się z liter i cyfr.
–    Cóż, Bianca też ma swój kod.- Podporucznik Bodt skrzywił się nieznacznie, jednak uśmiechnął do mnie. W czasie tych kilku godzin, które z nim spędziłem zauważyłem, że to mężczyzna o wyjątkowo łagodnym usposobieniu, uśmiechający się praktycznie przez większość czasu.- TRS-527-A. Tak też jest nazywana przez wszystkich, którzy tu pracują, ale...- Marco podrapał się po głowie, rumieniąc lekko.- Heh, wiesz, to takie moje lekkie spaczenie, że nadaję imiona samolotom. Mój ojciec był pilotem. To znaczy nie tutaj, w wojsku, ale zupełnie hobbystycznie.- Marco podszedł do biało-granatowego samolotu stojącego za Biancą i oparł się o niego plecami, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.- Samoloty były jego pasją, praktycznie cały swój wolny czas poświęcał lataniu. Kiedy go wspominam, widzę go w kabinie jego myśliwca, kiedy z uśmiechem na twarzy, machając do mnie, wzbijał się w powietrze. Moja mama uważała, że jestem za mały na takie loty, ale zamiast tego pozwoliła mi jeździć konno. Te dwie rzeczy wydają się być sobie bardzo odległe, ale dla mnie nie było dużej różnicy. Pędzić przez pola, czuć wiatr we włosach  i pracujące mięśnie konia pod sobą... Dla mnie to było to samo, co dla ojca dźwięk silników, podróż przez niebo i wygodny fotel pilota.
–    Dlaczego nie zostałeś przy jeździe konno?- zapytałem, przysiadając na niewielkim stołku.
–    Bo ponad wszystko pragnąłem dosiąść mechanicznego konia – zaśmiał się, klepiąc lekko kadłub samolotu.- Kiedy miałem szesnaście lat, ojciec w sekrecie przed mamą zabrał mnie ze sobą. To było naprawdę wspaniałe uczucie, oglądać świat z tak wysokiej odległości. Nigdy nie zapomnę, jak świetnie się wtedy bawiłem.- Marco uśmiechnął się ze smutkiem.- Następnego dnia ojciec wybrał się sam na kolejny lot, ja zaś próbowałem gonić go konno. Wtedy zobaczyłem, jak jego samolot niespodziewanie zaczął gwałtownie pikować ku ziemi. Nie wyglądało to ani na powietrzne manewry ojca, ani na lądowanie. Chyba domyślasz się, co się stało?- Spojrzał na mnie łagodnie.- Z samolotu zostały tylko spopielone małe części, porozrzucane po okolicy. Mama nie chciała już więcej słyszeć o lataniu, ale ja uparłem się, by zostać pilotem. To właśnie wtedy zaczęły rozchodzić się plotki o wrogich armiach. Nie miałem innego wyboru, jak dołączyć do wojska. Nie tylko ze względu na to, że zakazano latać prywatnymi samolotami, ale również dlatego, że chciałem po prostu walczyć za kraj. Mój dziadek był żołnierzem, od niego też się nasłuchałem historii.- Marco zaśmiał się lekko.- Wybacz, trochę się rozgadałem, a przecież zapytałeś tylko o imię Bianci.
–    W porządku – odparłem.- I tak któregoś dnia zapytałbym pa... ciebie, jak się tu znalazłeś.
    Spokojny i ciepły uśmiech na ustach Marco wydawał mi się być oznaką, że mężczyźnie jakby ulżyło. Najwyraźniej naprawdę czuł się zawstydzony swoją opowieścią. Ja sam byłem dość zaskoczony, jak bardzo mnie zainteresowała – do tej pory jakoś nieszczególnie przejmowałem się życiem innych, sam nie opowiadałem również o moim własnym. Towarzysze broni wiedzieli o mojej przeszłości jedynie tyle, że byłem sierotą i pochodziłem z ulic Trostu. Nigdy nie słyszeli o tym, w jaki sposób zdobywałem jedzenie i ubrania, nigdy nie opowiedziałem im o Erenie, Thomasie, Hannie, Sashy i Chriscie.
    Byłem po prostu „Jeanem Kirsteinem z Trostu”.
    Tego dnia dowiedziałem się, że Marco nie tylko nazwał samolot  TRS-527-A „Biancą”, ale także trzy pozostałe z jego hali lotniczej – B12-477 „Josephine”, BOT-231-3 „Miką” oraz JK-1214 „Eliasem”. Ten ostatni, jak powiedział Bodt, był jedynym ogierem w jego „stadzie”.
–    A tak w ogóle, Jean, to gdzieś ty się podziewał cały dzień?- zagadnął Reiner, kładąc się do swojego łóżka i odwracając bokiem w moją stronę. Oparł głowę o dłoń, zarzucając na siebie koc.- Kiedy przyjechaliśmy po pożegnalnym obiedzie kadetów, znaleźliśmy tylko twój plecak.
–    Porucznik Church kazał mi się stawić w hali lotniczej na szkolenie – wyjaśniłem, cieniując delikatnie kadłub Bianci.
–    Na szkolenie?- zdziwił się Braun.- Tylko mi nie mów, że my też powinniśmy na nim być!
–    Tylko ja.
–    Och, co za ulga...- westchnął Reiner, wywracając oczami.- Ale zaraz, zaraz... Dlaczego tylko ty? Zdaje się, że mieliśmy bardzo podobne końcowe wyniki treningów, więc dlaczego tylko ciebie zaczęli męczyć już od dzisiaj? Czyżbyś coś przeskrobał?
–    To się nazywa talent, ofermo – odparłem wymijająco, machnąwszy na niego lekceważąco dłonią i wracając do rysowania. Moja duma nie pozwalała mi na wyznanie tego, że na dzisiejszym szkoleniu poznawałem części samolotu, co miało przygotować mnie do bycia mechanikiem. Reiner i Bertholdt  zapewne staną się prawdziwymi pilotami...
–    Cholera, ty szczęściarzu – westchnął Reiner, kładąc się na plecach i układając dłonie pod głową.- Założę się, że porucznik Church zrobi cię swoim podporucznikiem!
–    On już ma podporucznika – odparłem.- To właśnie on mnie szkoli.
–    O kurde!- Pełne zazdrości spojrzenia obu kolegów sprawiły, że moje serce zabiło dziko w piersi.- Noo, to szybko czeka cię awans. Cholera, Jean, ty zdrajco! Pewnie zaczniesz latać szybciej od nas! Aaah, niech cię diabli...- Reiner skrzywił się z niesmakiem, odwracając twarz ku ścianie i układając się do snu.- Wszyscy lubicie działać mi na nerwy...
    Bertholdt uśmiechnął się do mnie przepraszająco, gasząc lampkę nad swoim łóżkiem. Skinąłem mu lekko głową, sam wracając do szkicowania. Nie byłem jeszcze śpiący, bo nie robiłem tego dnia nic, co by mnie jakoś specjalnie zmęczyło. Tylko sama teoria – budowa samolotu, konstrukcja poszczególnych części, ich funkcje limity wytrzymałości, rodzaje narzędzi, specjalnych olejów... Dostałem nawet zeszyt, w którym mogłem robić sobie notatki. Choć nie czułem entuzjazmu na myśl o zostaniu mechanikiem, to jednak zamierzałem przyłożyć się do nauki, dlatego też po powrocie do mojej kwatery dodałem do notatek pomocnicze rysunki w specjalnie pozostawionych do tego miejscach. Starałem się jak najlepiej odwzorować kształty, które zapamiętałem.
    Było już dość późno, kiedy skończyłem rysować Biancę – ulewa za oknem ustała, burza również minęła tereny wojskowe, tylko od czasu do czasu dało się słyszeć jej głuche dudnienie. Westchnąłem cicho, zamykając szkicownik i wsuwając go pod poduszkę. Wytarłem pobrudzone węglem palce mokrą chustką, po czym zgasiłem światło i ułożyłem się do snu. Zamknąłem oczy, wyobrażając sobie, że siadam za sterami czarnego mechanicznego konia i wyruszam w przestworza – w rozgwieżdżone nocne niebo, niewidoczny dla nikogo, niesłyszalny, nieuchwytny.
    Nieśmiertelny.

***

    Przez kilka kolejnych tygodni mojego szkolenia nabrałem przekonania, że Marco to najmilsza osoba, jaką w życiu poznałem. Uśmiech prawie w ogóle nie znikał z jego twarzy, spojrzenie oczu w kolorze mlecznej czekolady zawsze było ciepłe i przyjazne, a cokolwiek mówił, ton jego głosu był tak łagodny i przyjazny, że byłbym chyba w stanie szybciej przy nim zasypiać.
    Ale bywały takie momenty, kiedy widywałem trochę innego Marco niż ten, który jawił mi się na co dzień.
    Marco, którego wydawało mi się, że znam, sprawiał wrażenie niemal beztroskiego, wiecznego optymisty. Uśmiechał się nie tylko do mnie, ale i do pozostałych pracowników hal lotniczych; do każdego, kto akurat zbliżył się na tyle, by powiedzieć mu „dzień dobry”. Jednak prawie każdego ranka, kiedy przychodziłem na szkolenie o piątej rano, a on siedział już nad naprawą samolotów, jego oblicze było zupełnie inne.
    Piegowata twarz, zamiast promieniować uśmiechem, wyglądała poważnie. Spojrzenie ciepłych czekoladowych oczu emanowało skupieniem, podobnie jak otaczająca podporucznika aura. Czasami marszczył lekko brwi, przyglądając się uszkodzeniom, pisał sprawozdania, mrużąc delikatnie oczy – w takich chwilach dopiero dostrzegałem jak długie i piękne ma rzęsy. Wyglądał dorośle, elegancko, a fakt, że wiedziałem jakim był inteligentnym mężczyzną sprawiał, że mimowolnie brałem go za idealny wzór do naśladowania.
    Chociaż nadal wolałem zostać pilotem, a nie mechanikiem, to bardzo pragnąłem być taki, jak Marco.
–    Och, Jean!- Bodt uśmiechnął się do mnie, zauważając mnie w końcu.- I znowu się nie odezwałeś! Jak długo tam... ech? M-mam coś na twarzy?
–    Co? Nie!- wykrzyknąłem pospiesznie, kręcąc głową i czerwieniąc się po uszy. Cholera, nieświadomie zagapiłem się na niego jak idiota!- Przepraszam, to po prostu... eee, nic takiego. Nieważne.
–    Nie no, powiedz – rzucił Marco, podchodząc do mnie i wycierając szmatką brudne od smaru dłonie. Wbiłem wzrok w jego prawą nogę. Choć tkwiła ona w ortezie, Marco poruszał się w niej całkiem swobodnie, prawie w ogóle nie utykając.
–    Ehm... to po prostu...- Machnąłem niezgrabnie dłonią, nie mając pojęcia, w jaki sposób powinienem wyrazić swoje myśli.- Zwykle jest pan taki uśmiechnięty i wesoły, ale... kiedy przychodzi praca nad samolotami, ma pan taką dojrzałą minę i godną podziwu postawę...
–    Ech?!- wykrzyknął podporucznik, cofając się ode mnie o krok i czerwieniąc na twarzy.- Na-naprawdę?! Wy-wyglądam wtedy jakoś dziwnie?!
–    N-nie, nie to miałem na myśli!- krzyknąłem, kręcąc pospiesznie głową.- Przepraszam, źle się wyraziłem! Proszę o wybaczenie, panie podporuczniku Bodt! Chodziło mi o to, że w takim momentach wygląda pan bardzo profesjonalnie i niesamowicie!
–    Niesa...?!- Marco aż się zapowietrzył, odwracając ode mnie pospiesznie wzrok, jeszcze bardziej zarumieniony. Po chwili zerknął na mnie nerwowo.- N-naprawdę tak uważasz?
–    T-ta...- wybąkałem, spuszczając z zawstydzeniem wzrok.
–    Rozumiem... cóż...- Marco zaśmiał się lekko, drapiąc po głowie.- Trochę mnie zaskoczyłeś... Wiesz, nigdy wcześniej nie słyszałem o tym, żebym wyglądał jakoś inaczej niż „szczęśliwie i wesoło”... Chyba nieświadomie robię poważne miny podczas pracy! Może mam jakąś ukrytą naturę?
–    Mnie się tam podoba – palnąłem, wzruszając ramionami.
    Kiedy spojrzałem na Marco, zdawszy sobie sprawę z tego co właśnie powiedziałem, podporucznik wpatrywał się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Chciałem go przeprosić, wyjaśnić, co miałem na myśli, ale słowa nie chciały przejść mi przez gardło – poza tym każde wytłumaczenie wydawało mi się prowadzić do kolejnego głupiego nieporozumienia.
–    Zacznijmy pracę – odezwał się w końcu Bodt, uśmiechając się do mnie.- Dzisiaj będziesz mógł usiąść za sterami, pokażę ci dokładnie do czego służy każdy przycisk i dźwignia, a także o czym informują liczniki.
–    Tak jest, panie podporuczniku!- rzuciłem na jednym wdechu, prostując się.
–    Marco – poprawił mnie spokojnie, odwracając się i ruszając w stronę Bianci.
–    Marco – powtórzyłem z westchnieniem, choć bardzo cicho, czego i tak z pewnością nie dosłyszał.
    Ruszyłem za nim z dość cierpiętniczą miną, ściskając w dłoniach zeszyt z notatkami i długopis.
    Większego idioty ode mnie świat chyba jeszcze nie widział...








________________________________
* Jak pisze droga Siostrzenica Cioci Wiki (Wikia), za pośrednictwem oficjalnej strony ujawniono, że „Bertl” to przezwisko Bertholdta.
* Mała ściąga dat, żebyście wiedzieli, że wszystko się zgadza:
•    528r. Nowej Ery – Marco ma 17 lat, idzie do wojska. Wtedy też zaczynają krążyć pogłoski o tym, że zanosi się na wojnę. ZANOSI SIĘ, a nie, że już nadchodzi.
•    531r Nowej Ery – Marco ma 20  lat, dostaje się do Sił Powietrznych.
•    532r Nowej Ery – zostaje ogłoszony stan wojenny (gotowanie się na wojnę, bo będzie na 95%). Jean ma 16 lat, idzie do wojska.
•    533r Nowej Ery – Wybucha wojna. Jean ma 17 lat, jest na Obozie Treningowym (pierwszy rok).
•    535r Nowej Ery – Czasy obecne, wojna nadal trwa. Jean ma 19 lat, Marco 24 lata.

5 komentarzy:

  1. Rozdział jak zwykle na medal!
    Znowu nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału ;-;
    Tylko nie wiem czemu ale mam dziwne przeczucie,że Marco może umrzeć (┳Д┳) pewnie się myle (i obym się myliła), nie chce jego śmierci a to dopiero początek,ale wiesz temat wojenny to od razu na myśl rzuca się śmierć.
    Dobra! Starczy o śmierci ┐(゚д゚┐)


    Weny życzę ~ ( ˘ ³˘)❤


    PS Mam ciastka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej, dziękuję ogromnie ;___; Cieszę się, że opowiadanie się podoba! ^^ ♥ Bardzo dziękuję za komentarz ♥
      A ciasteczkiem się podzielisz, mam nadzieję? ☺

      Usuń
    2. Za każdy rozdział mogę dzielić się ciastkiem (nawet całym) 😋

      Usuń
  2. Bardzo podoba mi się klimat tego opowiadania. Ta niezręczna rozmowa Marco i Jeana była urzekająca, no ;3; Bardzo, bardzo fajne opowiadanie. Czekam na następny rozdział!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. >///< Cieszę się bardzo, że się podoba! :D Póki co przez najbliższych kilka rozdziałów nie będzie się dziać zbyt dużo, więc nie będzie czego komentować, toteż się przyszykuj xD
      Dziękuję za komentarz! ^^

      Usuń

Łączna liczba wyświetleń