[MU] Rozdział trzydziesty piąty


    Następnego dnia, kiedy dość podekscytowany czekającą mnie przygodą z Marco, zjawiłem się w hali numer siedem, ku mojemu zaskoczeniu zastałem w niej już podporucznika, pakującego do Josephine jakieś narzędzia. Co prawda i tak musiałbym czekać za Marco, aby otworzył halę, ale mimo to przybyłem dwadzieścia minut przed czasem, a on i tak jak zawsze był wcześniej ode mnie.
–    Cierpisz na bezsenność, czy sypiasz w hali?- westchnąłem, podchodząc do niego, kiedy wychodził z magazynu z niedużą walizką z narzędziami, wykonaną z mocnego plastiku.
–    Och, cześć, Jean!- przywitał się, uśmiechając do mnie, jak to tylko on miał w zwyczaju.- No tak, dziś jestem wcześnie, bo chciałem spakować parę rzeczy. Przyszedłem jakieś piętnaście minut temu.
–    Ty codziennie jesteś wcześniej ode mnie – mruknąłem, wciskając za fotel pilota plecak z moimi rzeczami.- Założę się, że w całej Utopii wstajesz jako pierwszy.
–    N-noo, nie przesadzaj – zaśmiał się, zażenowany, pocierając palcem nos.- Mam nadzieję, że jesteś wyspany? Zaraz wyruszamy, jeszcze tylko moje rzeczy.
–    Jestem gotowy – poinformowałem go, po czym zająłem swój fotel w Josephine i zamknąłem drzwi, na wypadek, gdyby Marco miał jednak zamiar się ociągać. Przy okazji rozgrzeję już silniki, zanim przyjdzie Bodt.
    Dobrze, że przyjąłem taką strategię, bo dzięki temu Marco widocznie starał się spieszyć. Widziałem za szybą w ścianie, że krząta się w biurze, porządkując naprędce papiery i rozglądając się wokół, aby upewnić się, że niczego nie zapomniał ani nie przeoczył. Potem zamknął drzwi na klucz, ten zaś powiesił na haczyku obok nich.
    W końcu zajął fotel obok mnie i, zamknąwszy drzwi kokpitu, spojrzał na mnie z uśmiechem, zapinając pasy.
–    Nareszcie doczekałem się wycieczki z tobą, Jean!- powiedział pełnym entuzjazmu głosem.
–    Pewnie ciekaw jesteś ile z teorii, której mnie nauczyłeś, zdołałem przełożyć na praktykę, co?- spytałem z uśmiechem, a on zaśmiał się lekko. Nawet odgłos pracujących silników nie był w stanie zagłuszyć tego przyjemnego dla ucha dźwięku.
    Założyliśmy słuchawki na uszy, Marco dodatkowo chwycił dłonią rączkę w dachu. Przyglądał mi się, kiedy zacząłem powoli manewrować pedałami, aby odpowiednio nakierować samolot na pas startowy. Kiedy wyrównałem już skrzydła do obu linii, zacząłem powoli popychać główną dźwignię, aby nabrać prędkości. Zerknąłem na mojego mentora i uśmiechnąłem się do niego lekko. Właściwie to czułem się jednocześnie odrobinę zestresowany i podekscytowany. W końcu to był pierwszy raz, kiedy wyruszałem w przestworza pod czujnym okiem mojego mistrza.
    Poczekałem na odpowiedni moment, aby wzbić się w powietrze, a kiedy koła oderwały się od asfaltowej drogi i podniosły na wysokość kilkudziesięciu metrów, uruchomiłem podwozie. Usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk mechanizmu chowającego koła samolotu, a potem już tylko same silniki.
–    Kapitan B12-477 zgłoś się – usłyszałem męski, nieco trzeszczący głos w słuchawkach.
–    Sierżant Jean Kirstein, kapitan B12-477, zgłaszam się – odpowiedziałem.
–    Haha! Nie sądziłem, że Marco naprawdę pozwoli ci być kapitanem jednego z jego samolotów.- Dopiero teraz rozpoznałem głos Hugo, jednego z najsympatyczniejszych nawigatorów z wieży kontroli lotów. Uśmiechnąłem się lekko, zerkając na Marco, który tylko z westchnieniem pokręcił głową.
–    Mam nadzieję, że nasze pozwolenie na opuszczenie Utopii jest aktualne – powiedziałem.- Bo jeśli każe nam pan teraz wrócić, pan podporucznik Bodt może zmienić zdanie.
–    Spokojnie, Jean, nie odbiorę ci tej przyjemności, żeby zaimponować swojemu guru!- Hugo roześmiał się głośno.- Na dziś nie zapowiadają żadnych opadów ani burz, przez całą drogę powinno wam przyświecać słoneczko, ale pamiętajcie, by w razie nagłego wypadku niezwłocznie wylądować w odpowiednim do tego miejscu i poinformować nas o tymczasowym postoju.
–    Zrozumiałem.
–    Szczęśliwego lotu, chłopcy! Do zobaczenia wkrótce.
–    Do zobaczenia, panie Hugo.
    W słuchawce rozległ się cichy trzask, po którym nastała cisza. Uśmiechnąłem się nieco szerzej, nabierając prędkości i wznosząc się jeszcze dwa kilometry wyżej. Kiedy zerknąłem na Marco, w jego oczach zobaczyłem radość pomieszaną z tęsknotą.
–    Wspaniałe widoki – powiedział Marco po chwili, wyglądając przez szybę na rozlegający się pod nami krajobraz. Wciąż jeszcze znajdowaliśmy się na terenach wojska, ale rozumiałem, co mój mentor miał na myśli – samo patrzenie na to wszystko z tej wysokości, kiedy po naszej prawej stronie powoli wschodziło słońce, cieszyło oko.
–    Poczekaj może aż zaczniemy mijać pola i łąki – zaproponowałem.
–    Wszystko stąd wygląda pięknie, nie uważasz?- spytał, posyłając mi uśmiech. Nagle jednak zmarszczył lekko brwi.- Wyrównaj trochę, Jean. Znosi nas na lewo.
    Zerknąłem pospiesznie na wskaźniki. W moim odczuciu wcale nas nie znosiło, ale ekraniki rzeczywiście wskazywały, iż mógłbym jeszcze trochę wyrównać. To też uczyniłem, choć nieco nerwowymi ruchami. Miałem nadzieję, że naprawdę zaimponuję Marco i nie będzie mnie poprawiał...
    Niedoczekanie moje.
–    Prawe skrzydło trochę się przechyla – powiedział Bodt po ledwie kilku minutach od poprzedniej uwagi.- Trochę na lewo, Jean... A teraz odrobinę w dół... Jeszcze trochę w górę... Nie tak dużo, wariacie! Obniż lot, będzie ci łatwiej... Teraz dobrze. Ale wyrównaj jeszcze, nie lecimy w prostej linii. I skręć odrobinę na zachód.
    I tak przez jakieś kilka minut. Byłem czerwony na twarzy już nie ze wstydu, ale złości, z irytacją zaciskałem mocno wargi, z ponurą miną regulując lot według zachcianek Marco, choć wiedziałem, że jego uwagi miały na celu doprowadzić do idealnego pilotowania Josephine – tak, żeby leciała cudownie prosto i cudownie po prostej aż do celu. Knykcie obu dłoni aż mi pobielały, tak mocno ściskałem wolant, starając się w milczeniu znosić kolejne poprawki mistrza.
–    Przyspiesz trochę, Jean, mam wrażenie, że się wleczemy – westchnął Marco w zamyśleniu, podziwiając krajobraz za oknem, oparłszy podbródek o dłoń. Widać był zupełnie zrelaksowany i nawet nie zdawał sobie sprawy z tego do jakiego stanu mnie doprowadza.- O, pastwisko owiec! Wyglądają jak mrówki, albo te małe muszki! Jean, znowu nas znosi...
–    Wiesz, Marco, z jakiegoś powodu wciąż cię kocham, ale szczerze mówiąc, mam ochotę cię wysadzić – wycedziłem przez zaciśnięte usta.- Dokładnie tutaj.
–    O-och...!- Bodt zarumienił się uroczo.- E-ehm... uhm, prze-przepraszam, Jean... To... to przyzwyczajenie... I... uh, ja... ja ciebie też – dodał ciszej, czerwieniąc się po same uszy.- Ale nie mów tego więcej tutaj, bo... bo gdyby Hugo usłyszał...
–    Tak, wiem – westchnąłem ciężko, w końcu się rozluźniając.- Rozumiem też, dlaczego mnie poprawiasz, ale wiesz, za mało jeszcze mam doświadczenia, żeby tobie dorównać.
–    Jesteś na bardzo dobrej drodze, niewiele ci brakuje!- zapewnił pospiesznie, ale bez trudu wyczułem w jego głosie kłamstwo. Nie zraziłem się jednak do tego, tylko parsknąłem śmiechem.
    Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
–    A może przekażę ci ster, co?- zaproponowałem, spoglądając na niego z błyskiem w oku.
–    Co?- Marco spojrzał na mnie z zaskoczeniem.- Nie powinienem...
–    Daj spokój, przecież nie ruszamy na bitwę – zauważyłem.- Jest nas dwóch, jeśli nagle dostaniesz skurczu nogi, po prostu przejmę ster z powrotem. Nie ma żadnych szans, żebym sam nagle zemdlał, albo dostał zawału. Chyba że dalej będziesz mi dokuczał...- westchnąłem ostentacyjnie.
–    N-nie dokuczam ci, Jean!- zaprotestował Marco, jednak widziałem aż za dobrze, jakim spojrzeniem obdarzył wolant.
–    No, dawaj – powiedziałem, przełączając odpowiednie włączniki oraz przyciski.- Przekazuję ci dowództwo, kapitanie Bodt!
–    Wariat...- zaśmiał się Marco, jednak z rumianymi policzkami chwycił za wolant oraz dźwignię.
    Wkrótce poszybowaliśmy w przestworza, sięgając samych chmur i szybując w ich mglistych obłokach. Z napięciem zacisnąłem dłonie na udach, rozglądając się. Sam nigdy do tej pory nie zapuszczałem się aż tak wysoko, nawet podczas ćwiczeń z Petrą – po prostu bałem się to zrobić. Ale Marco był nie tylko doświadczony, ale i doskonale oswojony z Josephine.
    To, w jaki sposób pilotował sprawiało, że odnosiłem wrażenie, jakbym to ja sam leciał pod niebem na własnych skrzydłach.
    Nigdy nie sądziłem, że lot samolotem może być tak... niezwykły.
–    Dam ci dobrą radę, Jean – powiedział do mnie Marco, uśmiechając się szeroko.- Kiedy masz szansę lecieć na tego rodzaju „wycieczkę”, niekontrolowaną przez wieżę kontroli lotów, korzystaj z okazji i leć w taki sposób, w jaki lubisz!
–    Rozumiem, że ty lubisz wysoko i szybko?- zapytałem, również się uśmiechając.
–    Mogę obniżyć lot, jeśli nie czujesz się komfortowo – zaoferował.
–    Myślisz, że po locie z Hanji czułbym się z tobą niekomfortowo?
    Marco spojrzał na mnie z błyskiem w oku, ukazując w uśmiechu równe białe zęby.
–    Nie wiesz jeszcze jak wygląda lot ze mną!- powiedział.
    Moje serce zabiło mocniej w piersi na te słowa. Marco miał rację – to był mój pierwszy lot z nim. Nie miałem pojęcia, kiedy znów nadarzy się taka okazja. Powinienem więc chłonąć tę chwilę i cieszyć się jak najdłużej – nie tylko samym lotem, ale i wyrazem twarzy mojego mentora. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem go tak szczęśliwego, z takim pięknym uśmiechem na twarzy. Nawet jeśli w oczach wciąż czaiła się gdzieś tęsknota, była znacznie mniejsza, niż kiedy to ja pilotowałem Josephine.
–    No dobra – westchnąłem, chwytając uchwyt w suficie.- Niech mi pan pokaże na co pana stać, panie profesorze.
    Marco roześmiał się, chłonąc widoki za oknem.
–    Chciałbym, ale nie mogę przesadzać – powiedział.- Gdybym w trakcie wykonywania salta albo spirali dostał skurczu, bardzo ciężko byłoby ci zapanować nad maszyną, zwłaszcza na tej wysokości. I nie mówię tu o spadaniu, ale raczej ciągłym wznoszeniu się w górę. Josephine nie wytrzyma ciśnienia i temperatury, więc może się to dla nas skończyć, mówiąc łagodnie, tragicznie. Do tego nie byłoby nawet mowy o katapultowaniu się.
–    To może opuść trochę lot?- zaproponowałem.- Na niższej wysokości mógłbyś trochę poszaleć.
    Marco pokręcił głową.
–    Dziękuję, Jean – powiedział, patrząc na mnie.- Cieszę się, że jesteś tu ze mną, i że próbujesz namówić mnie na odrobinę swawoli. Ale nie mam zamiaru ryzykować twojego życia, żeby wymanewrować parę fikołków.
    Zarumieniłem się lekko, trochę speszony. Miałem wrażenie, że zbyt mocno naciskałem mojego mentora, a nie chciałem go przecież urazić. Zamknąłem się więc i cieszyłem samym, spokojnym lecz wysokim i szybkim lotem w towarzystwie Marco. Oglądanie go kiedy pilotował i tak dostarczało mi przyjemnych wrażeń.
    Zamierzałem dobrze zapamiętać wyraz jego twarzy – i wieczorem, jeśli znajdę czas, uwiecznić ten obraz w moim szkicowniku, który zabrałem ze sobą.
    Marco najwyraźniej wyczuł, że się w niego wpatruję, bo spojrzał na mnie, po czym uśmiechnął się i mrugnął do mnie okiem. Poczułem na policzkach intensywne rumieńce. Odwróciłem głowę w drugą stronę, podpierając dłonią podbródek.
–    Znosi nas na lewo...- burknąłem.
–    Co?!- wykrzyknął Marco. Gdy zerknąłem na niego z rozbawieniem, zauważyłem, że wpatruje się niemal z przerażeniem we wskaźniki. Oczywiście, wcale nas nie znosiło, zwyczajnie się z nim droczyłem, ale wyglądało na to, że Bodt na to nie wpadł. Dopiero po chwili zmarszczył brwi i stwierdził z oburzeniem:- Wcale nas nie znosi, trzymam prosto kurs! Och, Jean!- zawołał, ale uśmiechnął się i spróbował trącić mnie w ramię, jednak ze śmiechem się odsunąłem.
    Reszta podróży upłynęła nam w przyjaznej i zabawnej atmosferze. Kiedy po paru godzinach lotu na horyzoncie dostrzegliśmy dystrykt Ehrmich, skontaktowałem się z panem Hugo i poinformowałem o szczęśliwym dotarciu na miejsce. Udało mi się też namówić Marco, by spróbował wylądować – na wszelki wypadek jednak gotowałem się do przejęcia steru, gdyby coś poszło nie tak.
    Marco wylądował idealnie, równo odprowadzając Josephine w miejsce, które wskazywała nam sygnalizacja świetlna, którą najwyraźniej przygotowano specjalnie dla nas. Po zgaszeniu silników oboje odetchnęliśmy głęboko i uśmiechnęliśmy się do siebie.
–    Tylko Marco Bodt i jego asystent mogli przylecieć do nas w bombowcu!- rozległ się czyjś męski głos, kiedy ja i mój mentor wyskoczyliśmy już z kokpitu.
    Spojrzałem z zainteresowaniem na zbliżającego się ku nam mężczyznę. Był to posiwiały, rosły człowiek o sympatycznej twarzy pokrytej bliznami po trądziku. Nie były przebarwione, przypominały tylko drobne, liczne marszczenia. Błękitne oczy, choć naznaczone latami wojny, spoglądały na nas życzliwie, kiedy mężczyzna zbliżał się, rozkładając ramiona na boki.
    Marco podszedł do niego z uśmiechem na twarzy i objął go, poklepując po plecach.
–    Dobrze cię znowu widzieć, Dmitrij!- powiedział.- Obawiałem się, że zdążyłeś już odejść na emeryturę.
–    Cóż, jeszcze się załapałem na spotkanie z tobą – odparł z uśmiechem. Odsunął się o krok i przyjrzał mojemu mentorowi.- Odchodzę w przyszłym roku. Gdyby nie fakt, że nasze wojska sobie bez ciebie nie poradzą, zaproponowałbym ci, żebyś też zrezygnował. Wiesz, mam bardzo przytulny domek nad jeziorem w dystrykcie Orvud. A twoje zasługi i tak przekroczyły wartość większości zasług pozostałych żołnierzy i mechaników.
–    Cieszę się, że o mnie pomyślałeś, ale nie zapominaj, że kocham moją pracę – powiedział z uśmiechem Marco, po czym odwrócił się do mnie i przywołał mnie gestem dłoni.- Dmitrij, poznaj mojego podopiecznego. To jest sierżant Jean Kirstein, nowy pilot Bianci.
–    Ach!- Dmitrij uśmiechnął się szeroko, po czym poklepał mnie po ramieniu.- Wiedziałem, że bohater, o którym mówiło całe Ehrmich musi być wychowankiem kogoś takiego jak Marco! Nikt inny nie dałby rady uratować nam tyłków – dodał, mrugając do Marco.
–    Bardzo miło mi pana poznać, panie Berejko – powiedziałem, uśmiechając się lekko.
–    A cóż to? Marco już ci o mnie opowiadał?
–    Oczywiście – odparł za mnie Bodt.- Miałem nadzieję, że się spotkamy.
–    Niezmiernie miło mi to słyszeć!- Mężczyzna uśmiechnął się promiennie i spojrzał na mnie ciepło.- Ale proszę, Jean, mimo naszej różnicy wieku, zwracaj się do mnie po imieniu. My, mechanicy, nie mamy żadnej hierarchii.
–    Dobrze.- Skinąłem głową i zmarszczyłem brwi.- Dmitriju.- Jego imię było cholernie ciężkie do wymowy.
    Obaj z Marco roześmiali się serdecznie. Dziwnie czułem się w ich obecności. Może nie niekomfortowo ale... sam nie wiem. Zupełnie, jakbym miał do czynienia z ojcem i synem. Trochę na uboczu, lecz jednak akceptowany.
–    No, zabierzcie teraz swoje rzeczy i idźcie odpocząć do kwatery – powiedział.- Świetłana przyniesie wam posiłek, a herbatę zrobicie sobie sami. Osobiście zadbałem o to, by przydzielono wam tę kwaterę, w której zwykle sypiałeś.- Tymi słowy Dmitrij zwrócił się do Marco.- Przypuszczam, że pamiętasz jak tam trafić?
–    Oczywiście. Dzięki, Dmitrij, poradzimy sobie. W Josephine są narzędzia, czy...
–    Moi chłopcy się nimi zajmą – zapewnił z uśmiechem Dmitrij.- Przypilnuję, żeby nie zranili przy tym twojej żony. Jednej z czterech – dodał, mrugając do mnie okiem.
    Uśmiechnąłem się do niego porozumiewawczo. Marco tylko wzruszył lekko ramionami, po czym, wziąwszy nasze rzeczy, razem ruszyliśmy przez ogromny hangar w kierunku zabudowanej części terenów wojskowych.
–    Marco?- zagadnąłem go, zrównując się z nim i patrząc na niego nieco podejrzliwie.- Dmitrij wspomniał o czterech żonach...
–    Tak?- Marco spojrzał na mnie bez zrozumienia, a ja uniosłem znacząco brew.
–    Elias to facet – przypomniałem.
–    Och!- Bodt zaśmiał się swobodnie.- No tak, czwartą jest Mokka, którą kiedyś pilotowałem. Zdaje się, że wspominałem ci kiedyś o tym. Dmitrij nie wie, że niestety musiałem oddać ją do hali numer trzy.- Mój mentor spojrzał na mnie z błyskiem w oku.- Spodziewałeś się żywej kobiety, Jean?
–    Nie – mruknąłem, rumieniąc się lekko.- N-no a tak poza tym, to kim jest ta Świetłana?
–    Och, to córka Dmitrija – wyjaśnił Marco.- Sympatyczna dziewczyna, polubisz ją. Zwłaszcza, że nie jest moją żoną – dodał złośliwie zniżonym głosem.
    Trąciłem go ramieniem w bok, a on roześmiał się wesoło. Widać jego nastrój polepszył się znacznie nie tylko przez fakt, że miał okazję znów pilotować jeden ze swoich ukochanych samolotów, ale też dlatego, że spotkał starego przyjaciela.
    Cóż, mnie to w zupełności wystarczało – tak długo, dopóki mogłem cieszyć się jego uśmiechem.



2 komentarze:

  1. Uroczy rozdział, od pierwszego słowa do teraz nie mogę przestać się uśmiechać <3

    OdpowiedzUsuń
  2. *wylądowałam* Źle to wygląda, zaraz koniec opowiadaniaxD jednak tak musi być.Wspólna kwatera im się trafiła przynajmniej hehe Fajnie gdyby Marco mógł pilotować samolot od samego startu.Byłby jeszcze szczęśliwszy niż jest teraz dzięki Jeanowi i fajnie się po prostu czyta no te opisy lotów.W ogóle chichrałam się jak porąbana kiedy się wtrącał.Zajebiste XD Yuuki ty to dobry śmieszek jesteś ;) PoZdro

    OdpowiedzUsuń

Łączna liczba wyświetleń