Miałem sześć lat, kiedy moi rodzice zostali zamordowani. Nikt
nie przyszedł na ich pogrzeb, ciała pochowano w prostych, drewnianych trumnach,
zasypano ziemią i postawiono najtańsze nagrobki. Ponieważ nie zapisali mi
żadnego majątku, wylądowałem na ulicy. Nikt nie chciał się mną zająć, byłem
zmuszony zamieszkać w starej stodole na wzgórzu.
Nie miałem pieniędzy, jedzenia i ubrań. Nie miałem nawet
imienia, ponieważ moi rodzice żadnego mi nie nadali. Ojciec nigdy mnie nie
dotknął ani się nie odezwał, a matka każdej nocy, kładąc mnie do łóżka,
prosiła, bym już nigdy się nie budził.
Nienawidzili mnie, ale nie mieli odwagi mnie zabić, czy
zagłodzić. Nigdy nie jadałem z nimi przy stole, nie dostawałem ani śniadania,
ani kolacji. Tylko resztki z obiadu. Starali się mnie nie zauważać, nie
opiekowali się mną, kiedy byłem chory, czy zraniony.
Kiedy nauczyłem się chodzić i pojmować choć w małym stopniu
otaczający mnie świat, całe dnie spędzałem poza domem. Błąkałem się po ulicach,
szukając jedzenia, a do domu wracałem późnym wieczorem.
Dzieci z miasta również mnie nienawidziły. Moi rówieśnicy
często obrzucali mnie kamieniami, kopali, wyzywali, ciągnęli za włosy. Starsi
raz próbowali mnie utopić, kiedy sam uczyłem się pływać. Innym razem oblali
benzyną i gonili z zapalniczkami.
W domu byłem bezpieczny, aż do tamtego feralnego dnia, kiedy
wróciłem wieczorem z nowymi siniakami i podbitym okiem, a na podłodze znalazłem
moich rodziców. Nie ruszali się, tylko krew wypływała spod nich. Leżeli blisko
siebie i trzymali się za ręce.
Zawsze się kochali. Ojciec często głaskał ją po włosach i
całował po twarzy. Kiedy z nią rozmawiał, uśmiechał się, a jego oczy delikatnie
błyszczały. Zastanawiałem się, co czuje moja matka, kiedy on ją przytula.
Lubiłem na nich patrzeć, oczywiście skryty w cieniu tak, by mnie nie zauważyli.
Przy mnie zachowywali dystans, jakby pod każdym względem nie chcieli, bym
dowiedział się, czym jest „miłość”.
Nie poczułem smutku, widząc ich martwych. Nie byłem nawet
zaskoczony. Po prostu stałem tam i patrzyłem na ich złączone dłonie. Wyglądało
na to, że chcieli umrzeć i nawet się nie bronili.
Słysząc
otwierane drzwi i głośne kroki, szybko schowałem się do szafy. Przyszło kilku
ludzi, by zabrać ich ciała. Zupełnie nie przejęli się tym morderstwem. Obejrzeli
ich z każdej strony, zrobili kilka zdjęć.
-
Rozwalili im głowy. Prawdopodobnie młotkami, lub czymś
podobnym – powiedział jeden z nich beznamiętnym tonem.
-
Cóż, nikt za nimi tęsknić nie będzie – mruknął drugi.-
Co z dzieciakiem?
-
Wygląda na to, że nie ma go w domu. Zostawmy go. Jeśli
nie zdechnie z głodu czy zimna, to i tak prędzej lub później ktoś go zatłucze.
Kto by nie zaatakował takiego potwora?
Kiedy
tylko wyszli, odczekałem jeszcze kilkanaście minut. A potem wyniosłem się
stamtąd i biegiem pognałem w jedyne znane mi miejsce, którego nikt nie
odwiedzał – stara stodoła na wzgórzu. To właśnie tam zamieszkałem.
Od
tamtej pory musiałem walczyć o przetrwanie. Starałem się unikać dzieci, do
miasta chodziłem głównie wieczorami, żeby przeszukać śmietniki w poszukiwaniu
jakichś ubrań. O jedzenie nie musiałem się martwić. Chodziłem po nie do
właściciela niewielkiej restauracji. Wpuszczał mnie do swojego mieszkania, a ja
rozbierałem się przed nim do naga i siadałem na krzesełku. Dostawałem ciepłą
bułkę z mięsem, a on tymczasem siedział przede mną i gapił się na mnie,
masturbując się.
Nigdy
mnie nie dotknął, ani nie zrobił krzywdy. Po prostu siedział i patrzył. Czasami
dostawałem coś „na wynos”, żebym mógł zjeść następnego dnia rano. To nie tak,
że staruszek mnie lubił. Można by rzec, że po prostu „płacił”.
Ale
w końcu mieszkańcy miasta dowiedzieli się o jego dziwnym zboczeniu. Przyłapali
go na złym uczynku. Kiedy restauracja trafiła w ręce państwa, wiedziałem, że
nie zobaczę już staruszka. Straciłem źródło pożywienia.
I
wtedy, kilka miesięcy później, poznałem jego. Po raz pierwszy spotkaliśmy się
nad jeziorem, kiedy brałem kąpiel. Dopiero kiedy wyszedłem z wody, on wyszedł
zza drzewa. Wyglądał na starszego ode mnie. Był wyższy prawie o głowę,
szczupły, o niebieskich oczach i jasnobrązowej czuprynie delikatnie kręconych
włosów. Przestraszyłem się, bo myślałem, że to jeden z mieszkańców wioski. Był
sam i stanął akurat przy moich ubraniach.
-
Cześć – powiedział, wsuwając ręce do kieszeni swoich
spodni.
Nie
byłem w stanie wykrztusić słowa. Po pierwsze dlatego, że wypowiedział to słowo,
którym zawsze ze śmiechem witali się moi rówieśnicy, a po drugie...wyglądał
inaczej, niż inni. Na jego twarzy nie gościł grymas złości, nienawiści, czy
obrzydzenia. Nie uśmiechał się, ale też nie krzywił. Po prostu stał i patrzył.
-
Jak masz na imię?- zapytał.
Znów
nie odpowiedziałem, tym razem głównie dlatego, że nie wiedziałem co. Kiedy
dzieciaki mnie zaczepiały wołały „Ej, ty”, a matka ograniczała się do
„przyniosłam ci obiad”, „idź się wykąpać” czy „połóż się spać”. Zawsze
bezosobowo.
-
Co jest, nie umiesz mówić?- mruknął chłopak i
westchnął, sięgając po moje ciuchy.- Trzymaj.
Minęło
kilka długich sekund, nim w końcu zrobiłem krok w jego stronę. Potem drugi,
trzeci, czwarty, aż w końcu byłem na tyle blisko, by wyciągniętą przed siebie
ręką sięgnąć po ciuchy. Ten jednak w ostatniej chwili odsunął się, uśmiechając.
Stanąłem
w bezruchu, obserwując go. Uśmiech nie schodził z jego twarzy, ale znów
poczułem, że jest inny od pozostałych. Nie było w nim złośliwości, tylko
jakby...zwykła psota.
Przyciskając
jedną rękę do torsu, drugą znów sięgnąłem po moją własność, ale on znów się
odsunął. Zmarszczyłem brwi.
-
Oddaj – mruknąłem cicho.
-
Oh, więc jednak mówisz!- zawołał ze śmiechem, po czym
podał mi ubranie.
Kiedy
je chwyciłem, błyskawicznie złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie.
Krzyknąłem cicho i spróbowałem się wyrwać, ale był silniejszy ode mnie. Wciąż
się uśmiechał, ale kiedy przysunął mnie do siebie, na jego twarzy pojawił się
wyraz zaskoczenia.
-
Co jest z twoimi oczami?!- zapytał.
Korzystając
z tej chwili, wyrwałem mu się i szybko odsunąłem na bezpieczną odległość.
Rozważałem natychmiastową ucieczkę, ale chłopak stał w miejscu i tylko na mnie
patrzył, wciąż zaskoczony.
Ubrałem
się, nie spuszczając go z oka. Pech chciał, że po obu moich stronach rosły
wysokie trawy wodne. Mogłem uciekać jedynie przed siebie, czyli tam, gdzie stał
on.
-
Hmm...ale masz długie włosy – mruknął.- Nie
przeszkadzają ci?
Odruchowo
dotknąłem moje ciemne włosy, które powoli zaczynały mi sięgać ramion. Niesforne
kosmyki często wpadały mi do oczu, ale nie miałem nic ostrego, by się ich
pozbyć.
-
Nie zjesz mnie, prawda?- zapytał z uśmiechem, robiąc
krok w moją stronę.
-
N-nie zbliżaj się!- krzyknąłem nerwowo, cofając się.
I
wtedy potknąłem się o wystający korzeń drzewa i z głośnym pluskiem wylądowałem
tyłkiem w wodzie.
-
Ahaha! Zobacz, co narobiłeś, głuptasie!- roześmiał się
chłopak, podchodząc do mnie.- Trzymanie ciuchów z dala od wody poszło na marne!
Wyciągnął
do mnie rękę, wciąż uśmiechając się szeroko.
-
C-co chcesz zrobić?- zapytałem, jeszcze bardziej się
cofając.
-
Eh?- jego oczy powiększyły się ze zdziwienia.-
No...nic?- Widząc, jak nerwowo spoglądam na jego wyciągniętą dłoń, znów
parsknął śmiechem.- Chcę ci pomóc wyjść z wody! To wszystko! Rany, nie bądź
taki strachliwy, nie zrobię ci krzywdy.
-
Kim jesteś?
-
Wyjdź z wody, to ci powiem – westchnął z uśmiechem.
Nie
wiedziałem, co mam zrobić. Wyglądało na to, że chciał, bym również chwycił jego
dłoń. Wahałem się jeszcze przez chwilę, patrząc na niego nieufnie. W końcu
powoli wyciągnąłem swoją dłoń i złapałem jego. Zaczął się powoli cofać, ciągnąc
mnie, dzięki czemu łatwiej mi było wstać. Wyszliśmy z wody i stanęliśmy kawałek
od brzegu.
-
Mam na imię Rei – powiedział.- Jestem podróżnikiem!
-
Podróżnikiem?- powtórzyłem.
-
Zgadza się. Błąkam się po świecie i zwiedzam różne
miejsca.
-
Szukasz czegoś?- zapytałem.
-
Nie – zaśmiał się.- Po prostu podróżuję. No a ty, jak
masz na imię?
-
Jesteś sam?- zdziwiłem się.- Nie boisz się?
-
O co ci chodzi?- westchnął Rei, wciąż z uśmiechem.-
Błąkające się po miastach sieroty to nic nadzwyczajnego. Nikt nie zwraca na nas
uwagi, dopóki czegoś nie nabroimy.
-
Co to jest „sierota”?
-
Nie wiesz?- zdziwił się Rei.- Sam mi na taką wyglądasz!
Sierota...to ktoś, kto nie ma rodziny. No wiesz, dzieciak bez rodziców.
-
Sierota – powtórzyłem, jakby smakując nowo poznane
słowo.- Twoi rodzice nie żyją?
-
Już od dawna.- Wzruszył ramionami.- No, powiedz
wreszcie, jak masz na imię?! Nie wiem, jak się do ciebie zwracać.
-
Nie mam imienia – mruknąłem, spuszczając wzrok na
ziemię.- Moi rodzice nie dali mi żadnego.
-
Serio? Dlaczego?
-
Bo...urodziłem się.
Zapadła
chwila ciszy. Kiedy uniosłem głowę i spojrzałem na Reia, ten wpatrywał się we
mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
-
Co powiesz na Naoto?- zapytał znienacka.
-
Naoto? Co to jest?
-
Imię, głuptasie!
-
Czyje?
-
No twoje!- Rei roześmiał się głośno.- Skoro nie masz
imienia, trzeba ci jakieś dać, no nie?
-
Imię...dla mnie?- szepnąłem.
-
Nie podoba ci się?
-
Podoba!- wykrzyknąłem, robiąc krok w jego stronę.
Szybko jednak cofnąłem się, zdając sobie sprawę z mojej głupoty. Poczułem
piekące policzki, odwróciłem szybko głowę.- P-podoba mi się...
-
Oh...- Kątem oka dostrzegłem, że on również lekko się
zarumienił.- Więc...Naoto. Wiesz chociaż, ile masz lat?
-
Uhm...9 – mruknąłem.
-
Ah, więc jesteś ode mnie o trzy lata młodszy! Gdzie
mieszkasz?
-
W stodole...na wzgórzu.
-
W stodole?- Rei uniósł brwi i milczał przez chwilę.-
Mieszkasz tam zupełnie sam? Co się stało z twoją rodziną?
-
Nie żyją – mruknąłem.
-
Czyli dobrze myślałem, że jesteś sierotą!- Rei
uśmiechnął się jakby zadowolony z siebie.- Nie masz nikogo więcej, tak?
Pokręciłem
przecząco głową, spoglądając na niego niepewnie.
-
Więc nic cię tu nie trzyma?
-
Nie.- Zmarszczyłem brwi.
-
To może chcesz pójść ze mną? Nie lubię osiedlać się na
stałe w jednym miejscu, ale podróżowanie samemu jest trochę nudne.
-
Ale...- znów spuściłem wzrok.- To nie jest dobry
pomysł.
-
Dlaczego?
-
Ponieważ...ludzie mnie nie cierpią.
-
Oh, to przez twoje oczy, tak?
Skinąłem
tylko głową w odpowiedzi. Rei westchnął ciężko i podszedł do mnie. Chwycił
delikatnie mój podbródek i uniósł go lekko, patrząc mi prosto w oczy.
-
Faktycznie, wyglądają niecodziennie – szepnął, a kiedy
już miałem się odsunąć, powiedział coś, przez co mnie zamurowało.- Są naprawdę
piękne.
Otworzyłem
szerzej oczy, wpatrując się w jego. Były jasnoniebieskie, czyste i pełne
szczerości.
-
Hmm...- mruknął Rei, odgarniając moje mokre włosy za
ucho.- Przyciągasz uwagę... ale coś mi się wydaje, że niezależnie od tego, czy
zostaniesz tu, czy nie, nie będziesz miał kolorowego życia. Jeśli pójdziesz ze
mną, przynajmniej będziesz miał towarzystwo. Co ty na to, Naoto?- Uśmiechnął
się do mnie, lekko przekrzywiając głowę.
Przełknąłem
nerwowo ślinę. W głowie wciąż huczały mi jego słowa na temat moich oczu.
Jeszcze nikt nigdy mi nie powiedział, że są piękne. Całe życie byłem nazywany
potworem, dziwakiem i kosmitą. Moje oczy były piętnem rodziców, klątwą, która
zaprowadziła ich do grobu...
Ale
jeśli za nim pójdę, a on mnie gdzieś zostawi, nie poradzę sobie sam w obcym
mieście. Zostając tutaj, w miejscu, które znałem, gdzie wiedziałem, dokąd mam
się udać, by zdobyć trochę jedzenia, miałem szansę na przeżycie.
Sam
w znanym mieście, czy sam w obcym świecie, odpowiedź nasuwała się jedna.
-
Uhm...nie...- Pokręciłem głową.- Nie mogę.
-
Jesteś pewien?- zapytał, przypatrując mi się z
uśmiechem.- Możesz mi zaufać, Naoto.
-
Nie znam cię – westchnąłem, odsuwając się od niego.
-
Hmm...- uśmiechnął się, patrząc na mnie dość dziwnie.-
No dobrze. Jak chcesz. W takim razie musimy się pożegnać.
-
Nie zwiedzisz miasta?
-
Już je zwiedziłem.- Wzruszył ramionami.- Czas ruszać
dalej.
-
Uhm...powodzenia – mruknąłem.
-
Trzymaj się – powiedział Rei, kładąc mi dłoń na
policzku i głaszcząc delikatnie, wciąż z tym samym uśmiechem na twarzy.- Może
kiedyś jeszcze się spotkamy, mój mały Naoto! Papa!
Długo
patrzyłem na jego plecy, kiedy odchodził leśną ścieżką. Czułem lekkie ukłucie w
piersi, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, dlaczego. Westchnąłem ciężko i udałem
się w przeciwną stronę, ku mojemu „domu”.
Droga
mi się dłużyła, przez to, że wciąż się zatrzymywałem i odwracałem. I tak nikogo
bym nie zobaczył, zbyt wiele skrętów było po drodze i drzew. Po piętnastu
minutach drogi, w końcu zacząłem dochodzić na skraj lasu. Nim jednak do niego
dotarłem, z mojego miejsca mogłem zobaczyć ciemne kłęby dymu unoszące się znad
płonącej stodoły.
Stałem
w milczeniu na ścieżce, z lekko rozchylonymi ustami wpatrując się w budynek,
który jeszcze nie tak dawno nazywałem swoim domem. Słońce nie zaszło jeszcze
zupełnie, a w jego świetle dostrzegłem kilka maleńkich sylwetek mężczyzn,
rzucających jakimiś butelkami w stronę stodoły.
Mój
dom płonął. Jedyne miejsce, w którym byłem bezpieczny od nienawistnych spojrzeń
mieszkańców miasta, bezpieczny od tych wszystkich, którzy chcieli mnie zranić.
A
teraz to wszystko zniknęło. Tak jak poprzedni dom, tak i ten stał się dla mnie
niedostępny. Nie mogłem nic zrobić.
Nie
mogłem...
Myśl
pojawiła się zupełnie nagle, ale wraz z nią przyszło zdecydowanie. Powoli
spojrzałem w bok, na ścieżkę, którą tu zawędrowałem.
Jeśli
się pospieszę...jeśli pobiegnę tak szybko, jak tylko będę mógł, być może
jeszcze go dogonię.
Ruszyłem
bez zastanowienia. Pozostawiając za sobą krzyczących mężczyzn i płonącą
stodołę, gnałem przed siebie ignorując łzy płynące z moich oczu. Po raz
pierwszy w życiu czułem się naprawdę bezsilny. Wcześniej nie zwracałem na to
uwagi – miałem dom i ludzi, którzy dawali mi jedzenie, nawet jeśli była to
tylko odrobina. Później wylądowałem w stodole, ale nadal nie czułem się tak, jak
w tej chwili.
Dopiero
kiedy zrozumiałem, że w tym mieście już nigdy nie odnajdę spokoju...wraz z tym
pojawiła się myśl, że tak naprawdę na tym świecie nie ma miejsca dla kogoś
takiego jak ja. Nigdy nie znajdę domu, w którym będę mógł pozostać już na zawsze...
Po
kilku minutach biegu, zatrzymałem się, zdyszany, w miejscu, w którym nie tak
dawno brałem kąpiel. Popatrzyłem ze zdziwieniem na sylwetkę młodego chłopca,
który przykucnął pod drzewem i, opierając podbródek dłonią, patrzył na mnie z
uśmiechem.
-
Rei...?- mruknąłem, zdziwiony.
-
Yo!- Uśmiechnął się szerzej.- Wiedziałem, że wrócisz.
-
S...skąd...?
-
Przeczucie – westchnął, podnosząc się. Podszedł do mnie
i stanął przede mną.- Co się stało, że zmieniłeś decyzję?
Spuściłem
wzrok na jego tors, pociągnąłem nosem i przetarłem szybko oczy.
-
Spali...spalili moją stodołę...- wyjąkałem.- Nie
mam...już dokąd wrócić!
-
Hoo? Cóż za niefortunny przypadek, co?- mruknął Rei.-
Muszą cię naprawdę nie znosić...
-
Nic...im nie zrobiłem...!
-
No już, nie płacz.- Rei przysunął się i objął mnie
ramionami, przyciskając do swojego ciała.
Zaskoczony,
zapomniałem o płaczu. Umilkłem, wpatrując się w małą plamkę na jego koszulce.
Przypomniałem sobie, jak kilka lat temu obserwowałem przytulających się
rodziców. A więc to czuła matka? To przyjemne ciepło i uczucie bliskości
drugiej osoby?
-
O, przestałeś!- powiedział Rei, spoglądając na mnie.-
Szybko poszło!
-
Ja...- spuściłem wzrok, zawstydzony.
Ale
Rei znów chwycił mój podbródek i uniósł go delikatnie do góry. Spojrzał mi w
oczy, a potem pochylił się i złączył usta z moimi.
Staliśmy
tak przez kilka sekund, cały czas wpatrując się w siebie nawzajem. W końcu Rei
odsunął się powoli i uśmiechnął.
-
Nie martw się, Naoto – powiedział.- Ja się tobą
zaopiekuję.
Skinąłem
głową w odpowiedzi i pozwoliłem, by Rei wytarł dłońmi moje policzki. Na koniec
wziął mnie za rękę i pociągnął za sobą.
W
tamtej chwili czułem, że Rei może stać się dla mnie domem, który zapewni mi
bezpieczeństwo. Był pierwszą osobą, którą zaakceptowałem. Pierwszą, której
zaufałem.
I
pierwszą, którą bezgranicznie pokochałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz